niedziela, 26 lutego 2012

Jerzy Agrykola, "O rzeczach metalicznych" (Georgius Agricola, De Re Metallica)

De Re Metallica ("O rzeczach metalicznych") Jerzego Agrykoli (Georgius Agricola, Jiří Agricola, Georg Agricola, 1494-1555), zwanego "ojcem geologii", jest fundamentalnym źródłem wiedzy na temat średniowiecznego górnictwa, metalurgii i szklarstwa, a także mody, architektury, technologii, obyczajów, wierzeń, organizacji pracy itd.


[Jerzy Agrykola, 1494-1555]













Kto wie jednak, czy nie ciekawszym jego dziełem okaże się De Animantibus Subterraneis ("O istotach podziemnych", 1548), z którego pochodzi poniższy fragment, pomieszczony przez tłumacza w przypisie do De Re Metallica:

"In some of our mines, however, though in very few, there are other pernicious pests. These are demons of ferocious aspect, about which I have spoken in my book De Animantibus Subterraneis. Demons of this kind are expelled and put to flight by prayer and fasting.[26]


[26] Then there are [gnomes of] the gentle kind which the Germans as well as the Greeks call cobalos, because they mimic men. They appear to laugh with glee and pretend to do much, but really do nothing. They are called little miners, because of their dwarfish stature, which is about two feet. They are venerable looking and are clothed like miners in a filleted garment with a leather apron about their loins. This kind does not often trouble the miners, but they idle about in the shafts and tunnels and really do nothing, although they pretend to be busy in all kinds of labour, sometimes digging ore, and sometimes putting into buckets that which has been dug. Sometimes they throw pebbles at the workmen, but they rarely injure them unless the workmen first ridicule or curse them. They are not very dissimilar to Goblins, which occasionally appear to men when they go to or from their day's work, or when they attend their cattle. Because they generally appear benign to men, the Germans call them guteli. Those called trulli, which take the form of women as well as men, actually enter the service of some people, especially the Suions. The mining gnomes are especially active in the workings where metal has already been found, or where there are hopes of discovering it, because of which they do not discourage the miners, but on the contrary stimulate them and cause them to labour more vigorously."





"W niektórych naszych kopalniach, chociaż w bardzo niewielu, znajdziemy innego rodzaju złośliwe stworzenia. Są to demony złowrogiego rodzaju, o których piszę w mym dziele De Animantibus Subterraneis. Demony takie przepędza się za pomocą modlitwy i postów.[26]


[26] Następnie mamy [gnomy] łagodnego rodzaju, które zarówno Niemcy, jak i Grecy zwą cobalos, ponieważ naśladują one ludzi. Zdają się one śmiać z uciechą i udają, że czynią wiele, lecz tak naprawdę nie robią nic. Nazywają ich "małymi górnikami" z powodu ich niewielkiego wzrostu, który wynosi około dwóch stóp. Wygląd mają czcigodny, a ubrane są tak jak górnicy w plisowany kilt ze skórzanym fartuchem wokół lędźwi. Gnomy tego rodzaju zwykle nie przeszkadzają górnikom, lecz wałęsają się po korytarzach i tunelach, tak naprawdę nie robiąc nic, lecz udając, że wykonują wszelkiego rodzaju prace, takie jak kopanie rudy czy ładowanie urobku do koszy. Czasami ciskają w górników kamykami, rzadko jednak czyniąc im krzywdę, chyba że ci będą je wyśmiewać lub wyklinać. Nie różnią się wiele od goblinów, które ukazują się czasem ludziom, gdy ci idą lub wracają z pracy albo zajmują się bydłem. Ponieważ ogólnie rzecz biorąc wydają się dobrotliwie usposobione względem ludzi, Niemcy nazywają ich guteli. Te zwane trulli, które przyjmują postać tak kobiet, jak i mężczyzn, czasem idą wręcz na służbę do ludzi, zwłaszcza u Sujonów. Kopalniane gnomy są aktywne zwłaszcza tam, gdzie metal został już znaleziony, albo istnieje nadzieja odkrycia go, z którego to powodu nie odstraszają one górników, lecz wręcz przeciwnie, zachęcają ich do jeszcze bardziej wytężonej pracy".




[Wyżej cytowany fragment w oryginale]


[Fragment spisu istot podziemnych]


[Ostatni wpis w spisie istot podziemnych]

wtorek, 21 lutego 2012

Leszek Różański, "Opowieści kopanieckie": Kielich. Rok 1427

[David B, "Uzbrojony ogród", Futuropolis/Kultura Gniewu, 2009] 





                                                                    Kielich
                                                                  Rok 1427


Od pieca szklarskiego buchał żar wprost nie do wytrzymania. Hannos był do tego przyzwyczajony. Już jako dziecko pomagał ojcu wytapiać szkło. Pamiętał jak przez mgłę dzień Świętej Katarzyny roku pańskiego 1405, gdy bracia Liebenthal sprzedali las wraz z hutą rycerzowi, panu Gotsche Schaff. Nowy właściciel pozwolił szklarzom świętować z tego powodu aż trzy dni. Przypomniał sobie ojca, który szczęśliwy i kompletnie pijany leży przed chatą w Syfridischaw. Wielmożny pan Gotsche rozwinął produkcję szkła na wielką skalę. Ale to było dawno temu. Hannos, teraz już jako dorosły mężczyzna, w dalszym ciągu pracował w leśnej hucie należącej do rodziny Schaffów. I był im za to wdzięczny. Powiedzieć, że lubił swoją pracę, to byłoby mało. Ona stała się jego pasją, zwłaszcza od chwili, gdy usłyszał o tym, że są podobno jacyś Wenecjanie, kimkolwiek oni są, co opanowali umiejętność produkcji szkła w kolorze czerwieni. Jakże skromnie wyglądało to zielonkawe szkło, które od lat wytapiał. Próbował już wszystkiego. Specyfików pochodzenia roślinnego, zwierzęcego, a też i minerałów – wszystko, by nadać masie szklarskiej pożądany kolor. Nic z tego. W końcu zaczął podejrzewać, że o tym rubinowym szkle ktoś mu zwyczajnie naopowiadał bajek. Takiego szkła nie da się zrobić! Nadzieja powróciła, gdy w okolicy zaczął się kręcić Obcy. Kompani, szklarze, ostrzegali go przed nim, twierdząc, że to czarownik i alchemik. Hannos nie miał pojęcia, czym zajmuje się alchemik, ale dla jego potrzeb czarownik mógł okazać się przydatny. Od tamtej pory, gdy wyruszał wozem po opał do pieca, rozglądał się bacznie po lesie. Mijały dni. Pewnego poranka zobaczył pochylone nad strumieniem plecy Obcego, a gdy ten wstał, nie sprawiał wrażenia zaskoczonego spotkaniem. Po powitaniu nie zwlekając Hannos przystąpił do rzeczy. – Chciałbym zrobić rubinowe szkło. Czy wiesz może jak tego dokonać? – zapytał z nadzieją w głosie. Alchemik, najwyraźniej nieco zdziwiony obcesowością szklarza, po dłuższym namyśle, obracając w palcach kamyk, który właśnie wyłowił z wody, zaczął opowiadać dziwne rzeczy. O tym, ze wszystko na świecie dąży do przemiany, wystarczy się tylko rozejrzeć, aby to dostrzec. Że są sposoby, aby móc kierować taką przemianą i ją przyspieszać. Że posiadając odpowiednią wiedzę można przemienić coś w zupełnie innego. I że podobne oddziałuje na podobne. – Gdzie mieszka najgłębsza czerwień? – zapytał w końcu. – Pomyśl o tym – dodał. Szklarz miał mętlik w głowie. W życiu nie słyszał tak uczonego gadania. Spodziewał się prostej rady, a otrzymał zawiłe tajemnice. Obcy wyglądał, jakby już skończył i zbierał się do odejścia. Nie wiedząc co powiedzieć, Hannos z obawą w głosie zapytał jeszcze: – Podobno za pomocą czarów potrafisz zamienić piasek w złoto? – Rzecz nie w złocie, lecz w przemianie. Podczas mszy wino zamienia się w krew Chrystusa, prawda? – opowiedział zagadnięty, dziwnie się uśmiechając.  Odchodząc w głąb lasu zostawił na mchu małe zawiniątko. Odwrócił się po chwili i rzekł : – Spożyj to przed snem, a być może odkryjesz rozwiązanie. 

Połykając coś, co smakowało jak suszone grzyby, Hannos sądził że śmierć jest blisko, a Alchemik po prostu go otruł. Gdy poczuł piasek pod powiekami i otuliła go przyjemna miękkość, złe myśli odeszły. „Po co właściwie miałby mnie truć?”, wymamrotał sam do siebie i zasnął. Śniło mu się, że jest w kościele, a kapłan podnosi do góry kielich z rubinowego szkła, wykonany przez Hannosa. Światło wpadało przez malutkie okienko. Czerwone refleksy przesuwały się po ścianach prezbiterium. Szklarze, górnicy i miejscowi kmiecie cmokali z zachwytu. A jego rozpierała duma. Posiadł tajemnicę. Rano jak zwykle ruszył do pracy. Musiał pokonać spory kawałek drogi, aby dotrzeć do huty, która w poszukiwaniu drewna, coraz to bardziej odsuwała się ode wsi. Rozmyślając nad tym co mu się przyśniło, i o tym, co powiedział mu Obcy, zaczął robić porządki wokół hutniczego pieca. „Gdzie mieszka najgłębsza czerwień?”, powtarzał w myślach. Podnosząc z ziemi kawałki potłuczonej donicy szklarskiej głęboko zranił się w rękę. – Krew! – wykrzyknął, wzbudzając śmiech i politowanie wśród towarzyszy pracy. – Krew… – powtórzył cicho, sam uśmiechając się od ucha do ucha. Raz w miesiącu w miejscowym kościele odprawiana była msza celebrowana przez cystersa, który przyjeżdżał z Ciepłych Wód. Hannos postanowił z nim porozmawiać. W końcu to on był strażnikiem tajemnicy przemiany wina w krew. On będzie wiedział. Po mszy zagadnął go na schodach kościoła. Nie wiedział od czego zacząć. Nigdy nie przepadał za duchownymi. Nie rozumiał ich i tej aury świętości, która ich otaczała. – Chciałbym zrobić kielich mszalny z rubinowego szkła. Ale mam problem z kolorem, bo... – zaczął niepewnie. - Nie używamy w liturgii naczyń ze szkła – przerwał mu mnich marszcząc czoło. – Ale dlaczego? Chodzi o krew Chrystusa, która… – próbował dalej. – Milcz, głupcze! Jeżeli nie chcesz mieć kłopotów! – wybuchnął gniewem mnich, zmieniając się z pulchnego ojczulka w nieledwie anioła z gorejącym mieczem. – Widzę, że husycka zaraza dotarła już nawet w tę leśną dzicz. Milcz! I precz mi z oczu! – wycedził przez zęby. Do szklarza dotarło, że mnich nigdy nie zdradzi mu tajemnicy. O co mu chodziło z tymi husytami? Słyszał gdzieś o nich, ale się nimi nie interesował. Miał inne sprawy na głowie. Postanowił wypytać o nich na jarmarku kupca z Czech. Wypytał – i dowiedział się, że są wielkimi wrogami Kościoła i że podczas eucharystii przyjmują komunię pod dwiema postaciami: Chleba i Wina. I że nienawidzą duchowieństwa i papieża, których uważają za namiestników szatana. A ich znakiem jest kielich! Hannos był wstrząśnięty. Tego wieczora nie mógł długo zasnąć. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, dlaczego wierni otrzymują ciało Chrystusa, a do krwi ma dostęp tylko kapłan. Przecież ciało bez krwi jest martwe... – Mój Boże! Martwe! – wykrzyknął i zerwał się z posłania. – Oni zabijają... Boga – wyszeptał. Już wiedział, że jutro ruszy do Czech. Czuł, że tam za górami kryje się tajemnica rubinowego szkła. Miał tutaj tylko jeszcze jedną sprawę do załatwienia.

   Ciało cystersa znalazł grabarz. Leżało między grobami na przykościelnym cmentarzu. Mnich miał szeroko rozciągnięte ramiona jak lustrzane odbicie Zbawiciela, poderżnięte gardło i przecięte żyły na przegubach. Na jasnym habicie, na piersiach. połyskiwał wymalowany krwią szkarłatny kielich. – Najświętsza Panienko! – wykrzyknął grabarz, parokrotnie żegnając się znakiem krzyża. Pobiegł zawołać mieszkańców Syfridischaw. Po dłuższej chwili stali oni nad ciałem mnicha, wpatrując się w jego szeroko rozwarte przemienione oczy, które miały wyraz kogoś przyłapanego na kłamstwie. Na pobliskich kępach trawy połyskiwały kropelki krwi jako żywo przypominające łezki szklarskie, tylko, że te były rubinowe. Mieszkańcy popatrzyli na siebie z trwogą. Wiedzieli już, że husyccy Boży Wojownicy są blisko, bardzo blisko, ale nie wiedzieli jeszcze, że świat który znali, i w który wierzyli, właśnie się skończył.              

[David B., op. cit.]

wtorek, 7 lutego 2012

"Das Isergebirge. Die Landschaft Gustav Leutelts. Das Buch vom Walde mit 72 Schoenen Bildtafeln", Adam Kraft Verlag, Karlsbad und Leipzig 1941



O pisarzu i poecie Gustavie Leutelcie zwanym "piewcą Izerów" tutaj: en.wikipedia.org/wiki/Gustav_Leutelt  i tutaj: de.wikipedia.org/wiki/Gustav_Leutelt.

Tom wydany na 80-lecie urodzin Leutelta zawiera m.in. przedruk jego "Księgi lasu" (Das Buch vom Walde, 1935), której tytuły rozdziałów pozwolę sobie zacytować:
Waldberge
Waldrand
Waldinneres
Jungwald
Holzschlag
Waldbach
Waldweg
Waldbaume
Waldesrauschen
Waldausblicke
Waldwinkel
Waldfelsen
Hochmoor
Waldschneise
Waldgrunde
Waldgewitter
Wald im Nebel
Waldtage
Jahreszeiten im Walde
Waldgeheimnisse


[Most na Izerze - przejście graniczne Jizerka-Orle]

[Klein-Iser - Jizerka]

[Gross-Iser - Hala Izerska]


poniedziałek, 6 lutego 2012

Leszek Różański, z cyklu Opowieści kopanieckie: "Beginka, rok 1333"



                                                                    Beginka
                                                                   Rok 1333

„Jakiś klecha pytał we wsi, chyba o ciebie” - rzucił od niechcenia Fritzko, nie podnosząc nawet głowy znad paleniska, które właśnie czyścił. Gertruda de Olsna wiedziała już, że zostało jej niewiele czasu. „Ten pies inkwizytor złapał trop!” - pomyślała, a przed oczyma stanęła jej postać Jana Schwenkenfelda. Niecały rok temu przesłuchiwał ją kilka razy w Schweidnitz. Nie czekała, aż jej sytuacja się skomplikuje. Uciekła. Panicznie bała się bólu. Była zła na swoje siostry beginki, że nie zachowały należytej ostrożności. Były zbyt pewne siebie i czuły się bezpiecznie. Jawnie okazywały swoją niechęć do Kościoła i jego przedstawicieli. Szydziły podczas mszy z księży. Całymi miesiącami nie przyjmowały komunii. Praktykowały skrajne ubóstwo. Spotykały się potajemnie z  begardami i łamały z nimi kościelne przykazania. Jeszcze teraz te spotkania przywoływały jej uśmiech na twarzy. Wraz z siostrami stawała się doskonała. Była tak blisko Boga, że prawie się z Nim zlewała. Jej Duch był wolny! Nie obowiązywały jej żadne prawa ludzkie i kościelne, żadne cnoty, gdyż to ona przez swą doskonałość uwalniała cnoty. Tam, gdzie jest duch Pana, tam jest wolność! A w ich beginażu duch królował od dawna. Prosiła tylko siostry o ostrożność. Czuła, że powietrze gęstnieje wokół ich zgromadzenia. Nie słuchały jej, wystawiając cały konwent na niebezpieczeństwo. Aż pojawił się on. Jan Schwenkenfeld, inkwizytor, który wyczuwał herezję jak psy gończe juchę. Kiedy rozpoczęły się pierwsze przesłuchania, postanowiła uciec. W swój plan wtajemniczyła jedynie ślepą Annę, z którą była najbardziej związana. Anna poprosiła ją, aby zabrała ze sobą i ukryła zbiór pergaminów, pokrytych drobnym pismem. Nikt ich nie szukał u ślepej beginki. Głupcy! W pewien chłodny poranek, nie żegnając się z nikim, opuściła mury Schweidnitz. Skierowała się na południe, w stronę gór. Po wielu dniach dotarła do konwentu beginek w Reibnitz. Niestety, wieści z Schweidnitz wyprzedziły ją. Siostry w obawie o swoje bezpieczeństwo odmówiły jej schronienia. Zrozumiała wtedy, że inkwizytor nie szuka jej, lecz pism, które ze sobą miała. Miałby wtedy niezbity dowód, że herezja „wolnego ducha” rozlewa się po Śląsku. Wszystko wskazywało na to, że ślepa Anna wszystko wyznała. Gertruda nie miała jej tego za złe. Choć w przeciwieństwie do Anny była jeszcze dość młoda, też nie zniosłaby cierpień fizycznych. Postanowiła ukryć się w górskich, leśnych ostępach. Znalazła położoną dosyć wysoko górniczą osadę. Duchowni zaglądali tutaj rzadko. Bardzo rzadko. Była szansa, że w tej głuszy nikt nie będzie jej szukał. Tam poznała Fritzko. Przygarnął ją. Mieszkał sam w oddalonej od reszty domostw chacie. Gertruda podobała mu się, choć była od niego dużo starsza. Podobała mu się tym bardziej, że kobiet w osadzie nie było zbyt wiele. Nie przeszkadzało mu nawet to, że nosiła krótkie włosy. Miał nadzieję, że kiedyś będą żyli jak mąż i żona. Zrozumiał, że tak się nie stanie, gdy któregoś wieczoru mocno przycisnął ją do siebie i spojrzał w jej obojętne, zimne oczy. Od tamtej pory prawie w ogóle, ze sobą nie rozmawiali. Zwłaszcza, gdy okazało się, że Gertruda umie czytać i pisać. On bał się ludzi, którzy posiedli tę sztukę. Ale i tak był zadowolony z tego, że z nim zamieszkała. Zawsze, gdy wracał ze sztolni czy płuczek, czekała na niego ciepła strawa. A i inni górnicy przestali w końcu gadać o nim i tej dziwnej kobiecie, choć niejeden czasem oblizywał się na jej widok. Mijały miesiące. Beginka dopiero teraz miała czas przejrzeć pergaminy, które otrzymała od Anny. Były tam pisma begardów, modlitwy, przepisy na leki, zaklęcia i inne rzeczy, z których, z pewnością, ucieszyłby się Schwenkenfeld, gdyby wpadły mu w łapy. Wśród nich znalazła przepis na „maść na latanie”. Wtedy właśnie ją olśniło. Cóż to za znakomity sposób na dopełnienie dzieła stawania się Doskonałą, uwolnienia ducha! Wniebowstąpienie, tu i teraz! Nie tylko duchowo, ale i cieleśnie! Zebranie odpowiednich składników zajęło jej kilka tygodni. Długo gotowała wilcze sadło, do którego dodała tojad, liście topoli, nać selera oraz sadzę. Gdy maść już miała gęstą konsystencję przelała ją do małego glinianego naczynia i przykryła lnianą szmatką, którą obwiązała konopnym  sznurkiem. Wiedziała, że to jeszcze nie koniec procesu. Brakowało w niej jeszcze „ducha”. Dlatego wystawiła naczynie z maścią na subtelne działanie księżycowego światła. Gdy księżyca zaczęło ubywać, dzieło było skończone. Gwarek niczemu się nie dziwił i o nic nie pytał. Była mu za to wdzięczna. Gertruda poprosiła Fritzko, o ukrycie pergaminów w najdalszej części sztolni, gdyby coś jej się stało. W tym celu schowała je w nasmarowanym  pszczelim woskiem glinianym dzbanie z przykrywką. On już wiedział, że niebawem zostanie sam. Gdy inkwizytorskie „psy” pojawiły się na tym odludziu, była już gotowa. Wieczorem, przed położeniem się na spoczynek, pogładziła delikatnie Fritzko po policzku, a nigdy wcześniej tego nie robiła. Zrobiło mu się dziwnie smutno. Gdy zobaczyła, że równomiernie oddycha, co było oznaką głębokiego snu, wymknęła się z chaty. Choć ciemność spowijała las, kroczyła dość szybko. Znała drogę. Dotarła do Jastrzębiej Skały przed świtem. W pobliżu była nieeksploatowana od kilku tygodni sztolnia, po tym jak zalały ją zbyt wczesne jesienne deszcze. Wiedziała, że nikt tutaj do przyszłej wiosny się nie zjawi. Z niejakim trudem wdrapała się na skałę. Gdy zobaczyła pierwsze oznaki świtu, choć było zimno, błyskawicznie się rozdziała. Zaczęła nacierać skórę na całym ciele przyniesioną maścią. Wkrótce skóra zrobiła się brunatna, prawie czarna. „Gdyby Fritzko mnie teraz zobaczył!” – pomyślała uśmiechając się. Skóra na plecach napięła jej się z chłodu. Czuła zimno i gorąco zarazem. Gertruda de Olsna przykucnęła na szczycie skały. Przypominała małego ptaszka czekającego na pierwsze promienie słońca. Wraz z odrętwieniem członków docierały do niej fale ciepłego powietrza połączone z mrowieniem w stopach. Popatrzyła w niebo. Już widziała blask czekających na nią rozwartych ramion Chrystusa. Gdy zza gór wyjrzał pierwszy skrawek tarczy słonecznej, zerwała się do lotu.
     Gdy przybyli do sztolni na wiosnę, Fritzko znalazł ubranie Gertrudy, już na wpół zbutwiałe, porozrzucane u podnóża Jastrzębiej Skały. Jakoś nie był zaskoczony. Westchnął ciężko. Współtowarzysze pracy, którzy go obstąpili, spuścili głowy. Stali tak dłuższą chwilę w milczeniu. „Ale gdzie jest ciało...?” - zapytał nieśmiało jeden z nich. „Pewnie wilki i lisy rozwłóczyły po lesie” - odparł bez przekonania następny. Nie wiedzieć czemu wszyscy powoli zadarli głowy i spojrzeli w niebo. Znów zapanowało milczenie. „No! Czas zabrać się do roboty!” - głośno zawołał jakiś gwarek. Zaczęli rozchodzić się do pracy. Z ciężkim sercem Fritzko zaczął zbierać ubranie beginki z ziemi. Przez moment miał wrażenie, że kątem oka dostrzegł jakiś niby ptasi cień na niebie. „To niemożliwe!” - powiedział cicho. Spojrzał w niebo. „To niemożliwe!” - pomyślał. Spojrzał jeszcze raz. A niebo było wyjątkowo bezchmurne tego dnia.