A oto obiecane drugie z opowiadań Leszka Różańskiego z cyklu "Opowieści kopanieckich". Tym razem lądujemy w roku 2010...
[Foto: Leszek Różański]
Lirnik. Rok 2010
Trafił do Kopańca przypadkiem. Choć słowo „przypadek” dzisiaj wydaje mu się tylko zbiorem liter. Poznawał ludzi i miejsce, które na pierwszy rzut oka nie wyróżniało się niczym szczególnym. Ot, wioska w Górach Izerskich, taka, jakich wiele. Ładnie położona z kilkoma domami przysłupowymi na okrasę. Ale już od pierwszego pobytu Jarek czuł się tutaj trochę nieswojo. Pomimo nieograniczonego uwielbienia dla sudeckich klimatów owa „nieswojość” wytrącała go z równowagi. Przyciągała go i odpychała. Kusiła i irytowała. „Co jest?” - to pytanie pojawiało się zawsze gdy wjeżdżał do wsi, niezależnie czy wjeżdżał od strony Kromnowa, Woli Kromnowskiej czy Chromca. „Chyba mam... paranoję”- powiedział kiedyś do swojej poślubionej niedawno żony Oli. „Zawsze to wiedziałam” - próbowała żartować. Ona, córka mazowieckich piachów, dopiero oswajała się granitowo-bazaltowym krajobrazem, próbując go czytać. Dla niej fascynacja jedną wioską z całego morza możliwości nabierała z czasem cech chorobowych. Jarek przyjeżdżał do Kopańca od dwóch lat. Wstąpił nawet do miejscowej grupy średniowiecznej, gdzie grał na lirze korbowej, choć bieganie w „rajtuzach” i robienie z siebie pajaca publicznie napawało go lekkim obrzydzeniem. Ale nie musiał się już żonie tłumaczyć dlaczego znowu jedzie do Kopańca? Czasami siadał na najwyżej położonym zakręcie drogi asfaltowej i gapił się w przestrzeń. Z czasem zauważył, że jego niepokój rodzi się z drobiazgów dostrzeganych w przestrzeni, ludziach, przedmiotach czy historii tego miejsca.
Zdarzenia bez związku, rozmowy bez sensu. Obrazy które odtwarzały się w nieskończoność, a które doprowadzały go do szału. Chaos. Chaos... Choć od początku wydawało mu się to idiotyczne, postanowił sporządzić listę która ułatwi mu złożenie w całość to potłuczone lustro obrazów, opowieści, przedmiotów. Wyszła z tego lista pytań, która zawsze zaczynała się tak samo - „Dlaczego...?”.Dlaczego kamienne wały w Kopańcu pozostawały „niewidoczne” przez całe dziesięciolecia, a dawnym niemieckim mieszkańcom wsi pokazały je dopiero małe polskie dzieci?
Dlaczego w okolicznych lasach można znaleźć kamienie z literami F.P?
Dlaczego w kaplicy cmentarnej witrażowa twarz Chrystusa jest najlepiej widoczna z trumiennej pozycji zmarłego?
Dlaczego, dziwnie uśmiechająca się dziewczyna w sklepie jest w ciąży... od dwóch lat?
Dlaczego ktoś kiedyś postawił słupy ogłoszeniowe prawie w szczerym polu?
Dlaczego ktoś porozbijał młotkiem głowy kamiennym aniołkom z przykościelnego epitafium?
Dlaczego zimą sarny w kopanieckich ogrodach zjadają tylko trujące rośliny?
Dlaczego na drodze siedzi zawsze czarny pies, do którego nikt się nie przyznaje?
Dlaczego w czasie wojny trzydziestoletniej nie dotarł do wsi żaden obcy żołnierz, gdy śmierć kosiła wokół na oślep?
Dlaczego dom księdza jest najbrzydszy we wsi?”. „Chyba naprawdę mam paranoję!” - pomyślał pisząc to pytanie. Skreślił je zdecydowanym ruchem i zaczął pisać dalej.
Dlaczego na jednej łące nie rosną samosiejki, jak wszędzie, a trawa rośnie z trudem?
Dlaczego tylko w Kopańcu można obserwować tęczę na nocnym niebie?
Dlaczego nikt nie mówi o tym, że jedna z najstarszych hut szkła powstała właśnie tutaj?
Dlaczego na pocztówce z 1911 roku widać dziwną budowlę zwaną „Domem Wodnym”, a nikt nie wie, gdzie ona stała? Nawet „poNiemcy”?
Dlaczego w każdym przewodniku i na każdej mapie pojawia się Jelenie Zródło, a nikt nie umie go odnaleźć?
Dlaczego sołtys wsi wiesza flagę Polski na skale o nazwie Młyniec, tam gdzie w 1813 przebiegała linia demarkacyjna między armiami Francji i Rosji, i gdzie powieszono pierwszy raz „jakąś” flagę na znak rozejmu?
Dlaczego w lesie można spotkać dziwne, kamienne budowle, przypominające wielkie rogale?
Dlaczego Kopaniec uchodzi za kolonię artystyczną, a artystów jest tylu co kot napłakał?
Dlaczego niektórzy nie mogą patrzeć na ich obrazy?
Dlaczego, tam gdzie kończy się asfalt, na łące, kamienie nawet zimą są ciepłe?
Dlaczego do stawu woda wartko wpływa, ale nigdzie nie wypływa?
Przyszło mu do głowy jeszcze sto innych pytań, ale usłyszał głos żony nad ramieniem: „Chyba cię pogięło...”, więc przestał pisać. Przypiął listę pytań na tablicy przy komputerze. Od tamtej pory zerkał na nią od czasu do czasu. Przeglądając kolejny raz mapę okolic Kopańca popatrzył na swoją listę. Uśmiechnął się głupkowato, wstał energicznie i powiedział do żony: „Jadę na chwilę do Kopańca... No wiesz...”.
Kiedy Ola zobaczyła w drzwiach dzielnicowego, od razu wiedziała, że poszukiwania przerwano. W końcu minęły trzy tygodnie. „Pozostaje mieć nadzieję że wyjechał z jakąś laską do Anglii” - powiedział policjant przestępując z nogi na nogę, jakby miał zapalenie pęcherza. „Jakie on ma nienaturalnie wielkie stopy!” - pomyślała Ola. „Przepraszam...” - burknął policjant wciskając jej jakieś papiery w dłoń. Po chwili zbiegał szybko po schodach.
Młodzieniec, wyglądający na studenta, dziarsko maszerował niebieskim szlakiem w kierunku Kopańca, rozwalając patykiem wszystkie grzyby napotkane po drodze. Szedł z Górzyńca, a chciał dotrzeć do Chatki Górzystów jeszcze przed zmrokiem. Przedzierając się przez paprocie i widząc już pierwsze zabudowania wsi usłyszał dźwięk lub dźwięki sączące się tuż przy ziemi. Zawodzące, długie. Zadziwiająco długie. Wychodząc z lasu na drogę zobaczył człowieka w ubraniu roboczym próbującego kopać rów szpadlem. Sądząc po tym że dopiero zaczynał, a słońce było wysoko na niebie, pomyślał sobie, że to pewnie „interwencyjny” z gminy. „Słyszał pan?” - młodzieniec wskazał las za sobą. „No...!” - odpowiedział kopacz. „Jakiś popapraniec od kilku miesięcy gra na lirze, po krzakach w lesie” - dodał. „Dlaczego na lirze?” - spytał durnowato młodzieniec. „Cholera wie” - odparł kopacz, bojąc się że będzie zmuszony do opisania tego instrumentu, a jedyny instrument, którego wyglądu był pewien, to była gitara. „No to idę do sklepu” - powiedział, wytarł nos rękawem, schował szpadel pod krzakiem i ruszył drogą w dół wsi. „To i ja pójdę” - rzekł młodzieniec, zerkając niepewnie w paprocie za sobą. Poprawił plecak i ruszył w przeciwną stronę. Kopacz mijając słup ogłoszeniowy, który wyglądał jak wielka flaszka ze smoczkiem, pomyślał o butelce zimnego piwa. Dzisiaj do „Małgosi” przywieźli „Lwóweckie”.
The Hurdy Gurdy Man
A.D. 2010
He first came to Kopaniec by accident. Even if the word seemed just a sequence of letters to him today. He gradually got to know the people and the place, which at first sight didn’t seem special in any way. Well, a village in the Izerskie Mountains, like many others. Nicely situated, with several half-timbered houses to make it prettier. But ever since the first visit, Jarek felt a bit strange here. Despite his endless love for things Sudetic, the ‘uncanniness’ made him feel somehow disturbed. It both attracted and repelled him. Tempted and irritated. ‘What is it?’ he’d ask himself every time he approached the village, whether from the direction of Kromnów, Wola Kromnowska or Chromiec. ‘I think I’m… paranoid,’ he once told his recently married wife, Ola. ‘I always knew it,’ she tried to joke. Her, a daughter of the Mazovian sands, was only becoming familiar with the granite-basalt landscape, trying to read it. For her, developing a fascination with one village from among a thousand was starting to verge on the sick. Jarek had been coming to Kopaniec for two years now. He even joined the local mediaeval reconstruction group, where he played the hurdy gurdy, although running around in tight pants and making a clown of himself filled him with disgust. But at least he didn’t have to explain himself to his wife why he was going to Kopaniec again. Sometimes he sat at the highest-elevated turn of the road and simply stared into the distance. With time, he noticed that his anxiety stemmed from the little things he noticed in the landscape, people, objects or history of the place.
Unrelated events, meaningless conversations. Images that kept replaying themselves over and over again, driving him mad. Chaos. Chaos… Although it seemed stupid to him from the very beginning, he decided to draw up a list that would help him to piece together the broken mirror of images, stories, things. The result was a list that that always began in the same way: ‘Why?’
Why had Kopaniec’s stone walls remained ‘invisible’ for decades, and the village’s former German inhabitants had learned about them only from the Polish kids?
Why were there stones marked ‘F.P.’ to be found in the forest above the village?
Why Christ’s stained-glass face in the cemetery chapel was best visible from the coffin-level position of a dead person?
Why had the strangely-smiling girl in the shop been pregnant for, well, two years?
Why did someone erect poster pillars virtually in the middle of nowhere?
Why did someone hammer-smash the heads of the stone angels in the church epitaph?
Why was it only the poisonous plants that the roe deer ate in the gardens in Kopaniec in winter time?
Why was a black dog always sitting on the verge of the road and no one knew whose dog it was?
Why no enemy soldier appeared in the village during the Thirty Years’ War, when death was reaping a harvest all around?
Why was the priest’s house the ugliest one in the village?
‘I think I’m really getting paranoid,’ he thought. He crossed out the question with a firm gesture and started writing again.
Why was there one meadow where self-seeders weren’t planting themselves, like everywhere else, and even the grass didn’t grow too well?
Why was it only in Kopaniec that one could see a rainbow on the night sky?
Why did no one mention the fact that one of the oldest glassworks was located precisely here?
Why did a postcard from 1911 show a strange building called the ‘Water House”, and no one, not even the ‘post-Germans,’ knew where it used to stand?
Why did every guidebook and map show the Deer Spring and yet no one was able to find it?
Why on national holidays did the village leader fly the Polish flag on a rock called Młyniec, through which the demarcation line ran in 1813 and where some kind of an armistice flag was originally hoisted?
Why were there strange crescent-shaped stone constructions to be found in the woods?
Why was Kopaniec regarded an ‘artist colony’, even though its actual number of artists was next to nothing?
Why some couldn’t look at their paintings?
Why in the meadow where the paved road ended were the stones warm even in winter?
Why did the water flow rapidly into the pond but never flew out?
He thought he had a hundred other questions like that, but then he heard his wife saying, ‘You must have lost your mind…,’ so he stopped writing. He stuck the list up by the computer. Since then, he has been looking at it from time to time. Examining once again a map of Kopaniec and the area, he suddenly looked at it now. He smiled stupidly, got up and said to his wife, ‘I’m going to Kopaniec for a moment… You know…’
When Ola saw the community policeman in the doorway, she knew the search had been discontinued. It had been three weeks, after all. ‘Let’s hope he’s off to Britain with some chick,’ the officer said, shifting his weight from foot to foot as if he had bladder inflammation. ‘How unnaturally big his feet are,’ Ola thought. ‘I’m sorry,’ the guy said, thrusting some papers into her hand. Then he ran down the stairs.
A young man, a university student by appearance, was marching briskly down the blue trail towards Kopaniec, smashing all the mushrooms he met on the with a stick. He was walking from Górzyniec and wanted to reach Chatka Górzystów before dark. Pushing his way through the brackens and already seeing the first houses of the village before him, he heard a sound, or sounds, trickling down by the ground. Wailing, protracted. Surprisingly protracted. Emerging from the forest and stepping out on the road, he saw a man in work clothes digging a ditch with a shovel. Judging by the fact that he had only begun and the sun was already high on the sky, he thought this had to be an ‘intervention worker’ sent in by the local council. ‘Did you hear that?’ he pointed at the woods behind him. ‘Sure I did!’, the digger replied. ‘Some loony has been playing the hurdy gurdy in the woods for a couple of months now,’ he added. ‘Why a hurdy gurdy?’ the young man asked stupidly. ‘Who knows,’ the digger replied, afraid he’d be forced to describe the instrument, the only instrument he could describe being the guitar. ‘Well, I’m going to the shop,’ he said. He wiped his nose with his sleeve, hid the shovel under a bush and set off down the road towards the village. ‘I’ll be going too, then,’ said the young man, looking uncertainly at the ferns behind him. He adjusted his backpack and went in the opposite direction. Passing the poster pillar, which resembled a huge baby’s bottle, he thought of a bottle of cold beer. A fresh batch of ‘Lwóweckie’ had arrived at ‘Małgosia’s’ today.
W takim razie zapraszam na Polanę Czarownic posłuchać mojej liry :-)
OdpowiedzUsuń