Jarosław SzczyżowskiTAJEMNICE GÓR NASZYCH - RZECZ O HUTACH / The Mysteries of Our Mountains – A Thing About Glassworks
Widok rozciągał się przez całe pasmo górskie aż na koniec świata. Chmury przewalały się po grzbietach niczym spieniona morska woda. Doznałem uczucia pustki, ale także szczęścia i prawdziwej wolności. Próbowałem skupić wzrok i spróbować go zatrzymać na jakimś szczycie. Za horyzontem widziałem niebo zlewające się z ziemią. Tak jak ogniwa łańcucha, jedno jest wszystkim i wszystko jest jednym. Symbol nieskończoności. Uroboros zjadający swój własny ogon albo Flins, bóg życia i śmierci, który umiera jesienią po to żeby narodzić się wiosną. / The view stretched across the entire mountain range down to the end of the world. The clouds rolled over the ridges like seawater foam. I experienced a feeling of emptiness, but also of happiness and true freedom. I tried to focus my sight and fix it on a summit. Beyond the horizon I saw the earth and sky merging. Like links in a chain, one is all and all is one. A symbol of infinity. Ouroboros eating its own tail or Flins, god of life and death, who dies in the autumn to be reborn next spring.
Ludzie mówią, że nadchodzą zmiany, że olbrzymy mają powrócić. Olbrzymy o oczach tak wielkich jak młyńskie koła, dłoniach tak ogromnych jak konary dębów i głowach jak bloki skalne, ale ja zamiast nich widzę tylko karły i ogień, który rzuca na nie długie cienie. Ogień z hutniczych pieców, gdzie duchy strzegą tajemnic rubinowego szkła. Powiadają, że te huty to widma. Pojawiają się wczesną jesienią zaraz po zmroku. Z kotliny można je dostrzec tuż po zachodzie słońca. Niewielkie ogienki w okolicy Abendburgu. Powiadają, że dotąd będą się ukazywać, aż tajemnica zostanie przekazana żywemu, który szkło wytapiać będzie, jak to przed wiekami było. Tak mówili jeszcze sto lat temu. Dziś już nikt o tym nie pamięta. Nie ma już hut. Nie ma rubinowego szkła. Czas zatarł ślady. Te odległe pasma, które na co dzień widuję z Kotliny, są zazwyczaj zadeptywane przez ludzi do nieprzytomności i nikt nie potrafi zajrzeć do ich wnętrza, tak jak alchemista zagląda do wnętrza ziemi po to, żeby odkryć kamień filozoficzny. Visita Interiora Terrae Rectificando Invenies Occultum Lapidem. Żeby przepowiednia się sprawdziła, musi to być ktoś o czystej, nieskalanej i kruchej jak szkło kryształowe duszy. Ale kiedy na takiej duszy pojawi się choćby jedno pęknięcie, nie wyda już czystego dźwięku i przepowiednia nie zostanie spełniona. W 1632 r. wiele zamieszania narobił Hans Rischmann, gdy 19 lipca wspomnianego roku wygłosił na Prudelbergu dalekosiężne proroctwo, krążące w wielu odpisach, o hutach szkła zarośniętych jałowcami i arcydzięglem, tęskniących za towarzystwem człowieka. Przepowiedział też, że łzy szklane jeszcze tysiąc lat w ziemi przeleżą, zanim zapłonie w nich żywy ogień… / People are saying that changes are coming, that the giants are to return. Giants with eyes as great as millstones, arms as huge as oak boughs and heads like blocks of rock, but instead of them I only see dwarves and a fire that is casting long shadows on them. Fire as if from glass furnaces, where spirits guard the mystery of ruby glass. People say these glassworks are phantoms. They appear in early autumn shortly after dusk. From the Valley they can be seen right after sunset. Faint lights or will-o’-the-wisps around the Abendburg, the Evening Castle. They say these lights will keep appearing until the mystery is passed on to a living person who will start making glass like it was done centuries ago. That’s what they said only a hundred years ago. No one remembers about it anymore. There are no glassworks anymore. No ruby glass. Everything faded away. The distant ridges I see every day from the Valley are usually trampled by people to the point of madness and yet no one can look inside them like an alchemist looks into the belly of the earth to discover the philosophical stone. Visita Interiora Terrae Rectificando Invenies Occultum Lapidem. For the prophecy to come true, this has to be a person of a soul that is pure, chaste and fragile as crystal glass. But if just one crack appears on such a soul, it won’t produce a pure sound anymore and the prophecy won’t be fulfilled. A man named Hans Rischmann created a lot of stir when, on 19 July 1632, he announced on the Prudelberg a long-term prophecy, which later circulated in many copies, about juniper- and angelica-overgrown glassworks longing for the company of man. He also prophesied that glass drops would rest in the earth for another thousand of years before living fire burns in them...
[Werner Herzog, "Szklane serce / Herz aus Glas"]
...Kilka trzymam w dłoni. Zastanawiam się, o czym myślał hutnik w momencie tworzenia, gdy z piszczeli uwolniona łza spadała na ziemię. Bezpiecznie ukryta przetrwała wieki. Należą one do tych, którzy byli tu przed nami. Kochający, tęskniący, płaczący, szczęśliwi, ubodzy, bogaci, syci, głodni, trzeźwi, pijani, złodzieje, święci i kłamcy… O czym mógł myśleć w tak krótkim czasie ich twórca? O ukochanej? O domu? O rodzinie? O Bogu? O życiu i śmierci? O przemijaniu? A może o tym, że sam jest Bogiem tworzącym wszechświaty zamknięte w niewielkich, szklanych formach? Takich pytań mogę zadać sto i każda odpowiedź byłaby dobra. Bezpieczniej będzie, gdy pozostaną one tajemnicą zaklętą przez szklarskiego maga w zielonkawo niebieskiej łezce. Jest w niej ukryta cząstka duszy. Kawałek wszechświata. Dlatego nie jałowiec i arcydzięgiel tańczył będzie przy dźwiękach wiatru spływającego z Abendburgu, tylko człowiek żywy, który zrozumie istotę mistycznej wszechrzeczy zaklętej w tym magicznym szklanym archiwum ludzkiego istnienia - unio mystica… Nikt jeszcze nie znalazł rubinowej łzy… / I am holding several of such drops in my hand now. I’m wondering what the glassmaker thought when the drop, freed from the blowpipe, fell on the ground. Safely hidden, it survived centuries. These glass drops belong to those who were here before us. Loving, longing, crying, happy, poor, rich, replete, hungry, sober, drunk, thieves, saints, liars... What could their maker have been thinking about in such a short time? His loved one? Home? Family? God? Life and death? Transience? Or perhaps that he himself is God, creating universes enclosed in small glass forms? I can ask a hundred such questions and any answer would be good. It will be safer when they remain a mystery enchanted by the glassmaking magus in the blue-greenish drop. A piece of the soul is hidden in it. A fragment of the universe. That’s why it won’t be juniper and angelica dancing to the sound of the wind rolling down from the Abendburg, but a living man who will understand the essence of the mystical all-being enchanted in this magical glass archive of human existence – a mystical union, unio mystica... No one has found a ruby glass drop yet...
Historia wydaje się na tyle ciekawa, że skłoniła mnie do wędrówki z Hirschbergu na Weisse Flins. Szczególnie intrygująca jest dalsza część opowieści o tajemniczej grocie znajdującej się na północnym zboczu góry. Według dawnych podań prowadzi ona do wnętrza ziemi. Można tam spotkać postać, którą w dawnych księgach podpisywano inicjałami J.K. Legenda głosi, że był to alchemista eksperymentujący z ogniem i szkłem. Miał także zajmować się produkcją elixir vitae. Efekty jego działalności w postaci zapachów i oparów unoszących się nad izerskimi wioskami przyczyniły się do rozprzestrzeniania plotek na temat uprawianej tam magii i produkcji złota. Prawdziwą tajemnicę stanowiła produkcja szkła rubinowego. Alchemiści uważali, że takie szkło ze względu na obecność złota ma magiczne właściwości, podobnie jak lapis philosophorum. Wędrówkę odbędę sam. Przynajmniej na początku. Zacznę w Cervimontium. Będę celowo używał kilku różnych nazw tego samego miejsca, żeby podkreślić złożoność wydarzeń, w których przyszło nam wędrować na przestrzeni wieków. (Cervimontium, Mons Cervi, Hirschberg im Riesengebirge, Jelení Hora, Hiršberk, Hornšperk, Jelenia Góra). Ale prawdziwa wędrówka zaczyna się w Kopańcu… / The story seemed interesting enough to cause me to make a trip from Hirschberg to Weisse Flins. Particularly intriguing is that part of the story which tells about a mysterious cave located on the mountain’s northern slope. According to old legends, it leads to the centre of the earth. One can meet there a character that in the old books was referred to by the initials J. K. Legend says he was an alchemist who experimented with fire and glass. He also supposedly produced the elixir vitae. The effects of his efforts in the shape of smells and vapours lingering above the Izerian villages fuelled rumours about the magic and gold-making performed there. The real mystery was the production process of ruby glass. The alchemists believed that due to the addition of gold, such glass had magical properties, similar to the lapis philosophorum. I will make the trip alone. Initially at least. I will start in Cervimontium. In order to stress the complexity of the events through which we shall travel across the centuries, I will deliberately be using several different names of the same place (Cervimontium, Mons Cervi, Hirschberg im Riesengebirge, Jelení Hora, Hiršberk, Hornšperk, Jelenia Góra). The real trip, though, begins in Kopaniec...
Ale od początku. Chciałbym, żeby nie było to zwyczajne dreptanie. Zależy mi przede wszystkim na wędrówce przez epoki, dlatego zaczynam ją umownie od najstarszej budowli w Jeleniej Górze przy której teraz stoję. Dawne księgi podają: „Na chwałę Boga i na pamiątkę cierpiętników świętych Erazma i Pankracego na placu tym w roku 1108, za Bolesława Krzywoustego, piastowskiego księcia, wybudowany został drewniany kościół. Spłonął on w roku 1303. Dzięki dobroci księcia jaworskiego Henryka I, na tym samym miejscu wzniesiono nowy z kamienia, w postaci, w jakiej przetrwał do dziś, i został poświęcony w niedzielę po św. Bartłomieju”. Nie tyle interesuje mnie świątynia, ale plac na którym wzniesiono tą monumentalną budowlę. To miejsce mocy, gdzie poziom energii geomantycznej jest znacznie podwyższony. Co za tym idzie, mógł znajdować się tu dawny ośrodek kultu religijnego.Siedziba człowieka, miejsca pochówku jego przodków oraz miejsca świątyń w których oddaje cześć bogom muszą być tak usytuowane, by otaczająca je wokół natura wywierała jak najlepszy wpływ na żyjących i ich otoczenie. Przed wiekami uważano, że zmarli mają do tego prawo, dlatego miejsca grobowców czy ołtarzy im poświęconych powinny znajdować się pod wpływem sprzyjających sił natury. Ta energia nazwana jest także energią telluryczną. Rozmieszczenie jej punktów na powierzchni naszej planety jest nierównomierne. Niemniej jednak zmienia się w zależności od warunków geologicznych danego miejsca. Wpływ na poziom tej energii oraz na jej przepływ ma także Słońce podczas zwiększonej aktywności. Energia telluryczna biegnie zazwyczaj naturalnymi ścieżkami zbudowanymi z przewodzących minerałów jak kwarc czy metale. W kulturze zachodniej nazywamy je liniami energetycznymi, na Dalekim Wschodzie - Liniami Smoka. Starożytni rozumieli tę energię i budowali w punktach o dużej mocy kamienne budowle, dzięki czemu mogli czerpać z nich wiedzę i inne korzyści. Właśnie z tego powodu Majowie, czy Egipcjanie obserwowali ruchy słońca. Wiedzieli, że jest to energia, którą należy czcić i szanować. Od dawna istnieje stwierdzenie, że małe dawki energii tellurycznej, jeśli przekazuje je odpowiednia osoba, mogą poprawić poziom energii mentalnej i zwiększyć moc duchową. Większe dawki mogą nawet przedłużać życie. Czy można zatem wysnuć wniosek, że przy użyciu odpowiedniej ilości takiej energii istnieje możliwość uczynienia człowieka nieśmiertelnym? Elixir Vitae? Nie będę się teraz rozwodził na temat geomancji, bo ni czas na to, ni pora. Zależy mi, żeby jeszcze przed zmrokiem dotrzeć do Kopańca – Seifershau. / But let’s start from the beginning. I’d like this to be more than just a walk. What I’m interested in most of all is a journey through the ages, which is why I start it, as a matter of convention, at Jelenia Góra’s oldest building, where I’m standing now. As the old chronicles say, ‘In praise of God and the holy martyrs Erasmus and Pancratius, a wooden church was built in this square in the year 1108, during the reign of the Piast prince Bolesław III Wrymouth. Having burnt down in 1303, it was rebuilt thanks to the generosity of Prince Henry I of Jawor in stone, in the same place and same shape in which it survives today, and was consecrated on the Sunday following St. Bartholomew’s’. I’m interested not so much in the church itself as in the place where the monumental structure was erected. It’s a power place, one where the level of geomantic energy is much higher than usual. Consequently, it may have been an ancient worship site. Man’s home, the burial sites of his ancestors and the places where he worships his gods have to be situated so that the environment exerts the best possible influence on the living and their surroundings. Centuries ago, it was believed the dead had the right to it, so their burials sites or altars devoted to them should be located in places where the natural forces were auspicious. Such energy is also known as telluric energy. Its distribution throughout the surface of the planet is uneven and determined by the geological factors. Also the heightened activity of the Sun affects the level and flow of this energy. Telluric energy usually runs along natural paths composed of conductive minerals such as quartz or metals. Such paths are called ley lines in Western culture or ‘dragon lines’ in the Far East. The ancients understood this energy and erected stone structures at high-concentration points to be able to derive knowledge and other benefits. It’s precisely for the same reason that the ancient Mayans or Egyptians observed the movements of the Sun, knowing that it was an energy to be worshipped and revered. It has long been known that low doses of telluric energy, if transmitted by the right person, can improve the level of mental energy and increase spiritual power. Larger doses can even prolong life. Can we conclude that a dose large enough can make one immortal? An elixir vitae? I won’t be going on at length about geomancy here, because it’s neither the time nor season. What I’m interested in is getting before dark to Kopaniec – Seifershau.
Tak więc ruszam. Do wyboru mam dwie drogi. Albo pozbyć się jak najszybciej miejskiego tłoku i pójść do zbiegu rzeki Kamiennej i Bobru, dalej przez dawny ogród muz - Helikon, albo wybrać drugą drogę przez miasto i dopiero od Calidus Fons - Cieplic wejść w Pogórze Izerskie. Po Helikonie pozostał tylko bałagan w postaci rozrzuconych marmurowych kamieni, które zdążyły na tyle zaprzyjaźnić się z pokrzywami i mchami, że niewiele mogą nam o tym miejscu dziś opowiedzieć, a Kalliope, Klio, Erato, Euterpe, Melpomene, Polihymnia, Talia, Terpsychora, Urania już dawno opuściły to miejsce i powróciły do Zeusa i Mnemosyne. Nie będę opisywał, kim były i jakie miały atrybuty. Zainteresowanych odsyłam do mitologii greckiej. Daruję sobie zatem wędrówkę przez Helikon i pomimo pewnych niedogodności pójdę przez miasto. Wyszedłem przez dawną bramę ulicy Długiej na Warmbrunner Platz – dzisiejszą ulicę Bankową, gdzie jeszcze czterdzieści kilka lat temu można było zobaczyć czerwony tramwaj linii sześć, jadący w stronę Cieplic. Dziś o ich istnieniu przypominają na fasadach kamienic, tramwajowe rozety – niemi świadkowie tamtych czasów. W tym miejscu kończyło się stare miasto. Kilka wieków wcześniej były tu tylko zielone łąki, na których suszono płócienne woale. Widok na Rhipaeos Montes z górującą Mons Giganteus był zapewne wyjątkowy, tak samo jak widok z jej szczytu. Tylko Jiřík z Řásně mógłby o tym coś więcej opowiedzieć. Przecież zdobył ją, tak jak zdobywa się serce ukochanej, nawet wtedy, kiedy jest zimna i śmiertelnie niebezpieczna. A było to bardzo dawno temu, w roku 1465. Prawdopodobnie jeszcze więcej wiedzieli tajemniczy przybysze z Europy Zachodniej w czarnych płaszczach i kapeluszach z wpiętym weń heksagramem z rytymi symbolami siedmiu ciał niebieskich, którzy przywędrowali tu w XII w. Po kilkuset metrach dochodzę do skrzyżowania, gdzie w latach dziewięćdziesiątych u szczytu jednej z kamienic było wmurowane okazałe epitafium rodziny Pohlów – właścicieli huty Josephine w Schreiberhau – Szklarskiej Porębie, w której wykonywano między innymi szkło rubinowe, alabastrowe i kobaltowe. Była to przez lata jedna z najlepszych hut na świecie. To znaczy, że Franz Pohl musiał znać tajemnicę produkcji szkła rubinowego. Zagląda do wnętrza hutniczego pieca, i odkrywa tajemnicę. Patrząc w światło rozgrzanego, płynnego szkła, tak jak ćma w swej wielkiej niedoskonałości ulega jego śmiertelnemu czarowi. Dziś Szklani Dziwacy z Leśnych Hut opuścili góry. Za to my jesteśmy prowadzeni przez dziwne pragnienie, niewidoczne dla ludzkiego oka. Całe to miejsce, w którym się teraz znajduję, jest magiczne. Choć czas już praktycznie zatarł ślady, do dziś zachowały się nieliczne relikty w postaci muru cmentarnego i kamiennych fundamentów, na których stała dawniej kaplica św. Ducha. Gdyby przyjść tutaj w nocy z odpowiednim nastawieniem duchowym, zapewne można by poznać niejedną tajemnicę, a może nawet sam Franz Pohl objawiłby się we własnej osobie. Na wysokości dawnego cmentarza kończyła się Jelenia Góra, a zaczynały Kunice – Cunnersdorf. Dalej już prosto… /
And so I set out. I have two ways to choose from. Either to leave the city hubbub as soon as possible and go to the confluence of the Kamienna and Bóbr rivers and then cut across the former garden of the muses, the Helicon, or choose the other way, through urban area, and enter the Izerian Foothills only from the town of Calidus Fons, otherwise known as Cieplice. Today, the Helicon is nothing but a mess of scattered marble blocks that have already befriended the nettles and moss so well they have little to tell us about this place, while Calliope, Clio, Erato, Euterpe, Melpomene, Polyhymnia, Terpsichore, Thalia and Urania have long left it and returned to Zeus and Mnemosyne. I won’t describe here who they were and what their attributes, those interested can refer to Greek mythology. Let’s therefore spare ourselves a trip through the Helicon and despite certain inconveniences, walk through town. I went out through the former gate at Długa Street to Warmbrunner Platz, today’s Bankowa Street, where only forty-some years ago one could sea a red-painted streetcar heading towards Cieplice. Today it’s only the wall rosettes that used to hold the wires that remember its existence, mute witnesses of the era. This is where the old town ended. Several centuries earlier there were only green fields here, where strips of cotton voile were put out to dry in the sun. The view of the Rhipaeos Montes with the dominant Mons Giganteus was probably one-of-a-kind, just like the view from the top of the mountain itself. Only Jiřík from Řásně could tell us more about it, having been the first to win it, like you win the heart of a woman you love, even if she’s cold and deadly dangerous. But that was a long time ago, in 1465. More was probably known by the mysterious Western men covered in black cloaks and wearing hats decorated by the celestial hexagram symbol who had first arrived here around the 12th century. After several hundred metres I arrive at an intersection where, in the 1990s, one of the houses bore a magnificent epitaph of the family Pohl, owners of the Josephine Glassworks in Schreiberhau, now Szklarska Poręba, among whose products was ruby glass, alabaster glass and cobalt glass. For years it was one of the best glasshouses in the world. This means that Franz Pohl must have known the secret of making ruby glass. He looks into a furnace and discovers the mystery. Gazing into the glow of hot, liquid glass, like a moth in its great imperfectness, he succumbs to its deadly allure. Today the Forest Glassworks Freaks have left the mountains, while we are being led by a strange desire, invisible to the human eye. The whole place where I am now is magical. Although time has effaced virtually all traces, there still remain faint relics in the shape of a cemetery wall and the stone foundations on which the Holy Spirit Chapel used to stand. If one came here in the night and with a proper spiritual attitude, one might probably learn many a secret and perhaps even Franz Pohl himself would appear in person. The former cemetery is where Jelenia Góra ended and Kunice – Cunnersdorf began. From there, it’s straight ahead...
Doszedłem do niewielkiego wzniesienia. Po mojej prawej stronie rosną trzy okazałe dęby – święte drzewa, a tuż za nimi niewielki budynek nazwany „Drei Eichen”. Jak za dotknięciem różdżki. W oddali słyszę stukotanie – stuk puk, stuk puk, równo i rytmicznie… Do mijanki dojeżdża tramwaj. Zatrzymuje się w odwiecznej podróży. Pod koronami drzew, na ziemi olbrzymów zasiadł Ulisses ze swoimi towarzyszami. Może teraz pokrzepić umęczoną duszę „Echt Stonsdorferem”, sporządzonym dzięki dawnym przepisom Korzenników i Znachorów (Die Wurzelmanner) z Askiburgion Oros. Według podań tajemnicę eliksiru nieśmiertelności zna tylko Pan całego Askiburgionu, który przekazał sekret swym zakapturzonym, szarym skrzatom (Bushmennel). Widział ich na Abendburgu profesor Will – Erich Peuckert, do którego jeszcze wrócę. Ci zaś przekazali tajemnicę Mistykowi Ludzkiej Duszy, lekarzowi, Johannesowi Montanusowi ze Strzegomia w wieku XVI. Według podań brakowało tylko jednego składnika, żeby rzeczony eliksir zadziałał. Spadkobierczynią przepisu miała być owdowiała hrabina Lodron, z rodziny von Waldstein. Pani Lodron oprócz tego, że była właścicielką Miłkowa – Arnsdorf, Arnoldi villa, Arnoldivilla circa Hyrsberc (1305r.), Głębocka – Glausnitz i Karpacza – Krummhübel – ścisłego centrum Zielarzy – Laborantów, żywo zajmowała się zielarstwem i medycyną ludową, a okolicznym zielarzom i korzennikom okazywała łaskę i życzliwość. Niestety na rozdrożu życia i śmierci rozminęła się z żywotem wiecznym i zmarła w roku 1807. Według historyków do wieczności odeszła w Berlinie, Duchcovie, bądź Karpaczu. Ale czy aby na pewno, skoro nie potrafią określić miejsca jej spoczynku? Kolejnym spadkobiercą miał zostać miejscowy gorzelnik ze Stonsdorfu – Staniszowa – Carl Theodor Korner. Wynajął on budynek na cele gorzelni (budynek dawnej gospody między Prudelbergiem – Witoszą, a kościołem) i zaczął produkować ów specyfik. Podobnie, jak hrabina Lodron, nie zdołał odkryć brakującego ogniwa i podzielił jej los umierając w roku 1813… A może i nie?
Stoję pod trzema dębami i delektuję się ów specyfikiem, którym raczyli się podróżnicy, w przerwie do nieśmiertelności. Dalej droga biegnie do Warmbrunn i Schreiberhau. Przez szklane butelki dno widzę, jak Ulisses z towarzyszami opuszcza „Drei Eichen” i znika za horyzontem Gór Izerskich w drodze do Itaki. Na mnie też już pora. Po drodze Cieplice. Okoliczności ich powstania giną gdzieś daleko w odległych mrokach dziejów. Prawdopodobnie o istniejących ciepłych źródłach wiedzieli już nasi przodkowie z plemienia Bobrzan, u których kąpiele w źródłach miały wymiar mistyczny. Legenda przypisuje odkrycie Callidus Fons księciu Śląskiemu Bolesławowi Wysokiemu, który w 1175 roku zapuścił się w te okolice w pogoni za zranionym przez siebie jeleniem. Przy źródłach, które uzdrowiły zranione zwierzę, wzniósł dworek myśliwski, który miał dać początek Cieplicom. Zaś 18 marca 1281 roku książę Lwówecki, Bernard przekazał Ciepłe Źródła zakonnikom Joannitów z Komandorii Strzegomskiej. To właśnie im przypisuje się zagospodarowanie złóż kwarcowych na Izerskich Garbach, dzięki czemu wędrujące huty wyrastały, jak grzyby po deszczu. Świadectwem są szklane żyrandole w kościele św. Jana Chrzciciela wykonane w hucie Josephine ze Szklarskiej Poręby – Schreiberhau. Rzuciły na mnie szklany urok. Unikalne i niepowtarzalne, naznaczone indywidualnością twórcy. Wystarczy odrobina światła, aby zaczęła dziać się magia. Od wieków w szklane, kryształowe kule spoglądają wróżki, a małe dziewczynki przez ich rozszczepiony wachlarz kolorów światła, pragnąc ujrzeć przyszłość. Może znajdą odpowiedź? Wychodząc poza mury kościoła przyglądam się jeszcze epitafiom. Wyrzeźbione postacie Schaffgotschów i Zedlitzów patrzą na mnie martwymi, kamiennymi oczami. I milczą. Opuszczam Warmbrunn – Cieplice i wędruję w Pogórze Izerskie. / I’ve reached a small hillock. On my right grow three large oaks – holy trees, and beyond them a small establishment called the Drei Eichen. As if by the touch of a magic wand. I hear rattling in the distance – click, clack, click, clack, even and rhythmical... A streetcar reaches a lay-by, stopping in its eternal journey. Under the tree crowns, on giants’ land, Ulysses with his companions have seated themselves. One can now fortify one’s weary soul with some Echt Stonsdorfer, an herb liqueur made according to the old recipes of the Wurzelmänner (herbalists) from the Askiburgion Oros. According to legends, the mystery of the elixir of life is known only to the Lord of the Askiburgion who has passed the secret on to his hooded grey gnomes, the Buschmennel. They were once spotted on the Abendburg by Professor Will-Erich Peuckert, to whom I will return in due course. The Buschmennel, in turn, in the 16th century communicated the secret to the Mystic of the Human Soul, doctor Johannes Montanus of Strzegom, or Striegau. According to tradition, only one ingredient was missing for the elixir to work. The recipe was reportedly inherited by Countess Lodron nee Waldstein. Besides owning Miłków (Arnsdorf, Arnoldi villa, Arnoldivilla circa Hyrsberc, 1305), Głębock (Glausnitz) and Karpacz (Krummhübel), the latter being the strict centre of the Wurzelmänner, Lady Lodron was keenly interested in herbalism and folk medicine and treated the local herbalists and herb doctors with grace and kindness. Unfortunately, at the crossroads of life and death she missed immortality and passed away in 1807. Historians say that happened either in Berlin, Duchcov (Dux) or Karpacz. But is that for sure if they don’t know where she is buried? The recipe was inherited in turn, they say, by a local distiller from Stonsdorf (Staniszów), Christian Gottlieb Koerner, who rented the former inn between the Prudelberg (Witosza) and the church, converted it into a distillery and started producing the liqueur. Just like Countess Lodron, he failed to discover the missing link and shared her fate by dying in 1813... Or perhaps not?
I’m standing under the three oaks and savouring the taste of the specific, which travellers treated themselves to on their way to immortality. From here the road goes to Warmbrunn and Schreiberhau. I look through the bottle’s glass bottom and see Ulysses and his companions leaving the Drei Eichen and disappearing beyond the horizon of the Izerian Mountains on their way to Ithaca. It’s time for me too. Cieplice on my way. The town’s origins have become lost in the mists of time. Its warm springs were probably known to our ancestors of the Bobrzanie tribe, for whom bathing in springs had religious significance. Legend attributes the discovery of the town of Calidus Fons to the Silesian prince Bolesław I the Tall who, in 1175, ventured into the area in the pursuit of a stag he had wounded. By a spring where he saw the stag miraculously healed, he built a hunting lodge that eventually gave rise to a settlement. On 18 March 1281, Duke Bernard of Lwówek donated the Warm Springs to the Knights Hospitaller of the Strzegom Commandry. It to them who are thought to have started to mine the quartz deposits on the Izerskie Garby, as a result of which travelling glassworks mushroomed around the area. One evidence of this are the glass chandeliers in Cieplice’s Church of St. John the Baptist, which were made by the Josephine Glassworks in Szklarska Poręba (Schreiberhau). They cast their glass charm on me. Unique and one-of-a-kind, marked by their creator’s individuality. A ray of light – and magic starts happening. For centuries fortune-tellers have looked into glass balls and little girls into light-decomposing prisms to see the future. Perhaps they’ll find the answer? Leaving the church walls, I take a look at the epitaphs. The sculpted figures of the Schaffgotsch and Zedlitz nobles look at me with their dead, stony eyes. Saying nothing. I leave Warmbrunn – Cieplice and head towards the Izerian Foothills.
[Góra Mgieł / Nebelberg / Fog Mountain / Ciemniak]
Rozdroże na Zimnej Przełęczy dzielił krzyż. Stawiano je na początku prawie każdej wsi – był znakiem i ważną informacją o tym, że mieszkają tu ludzie wiary. Stawiano go też na końcu wioski, aby przypominał i mówił: idziesz w świat. Pamiętaj skąd wyszedłeś. Stawiano go na rozstaju dróg, aby pytał: w lewo czy w prawo? Którą drogę wybierasz? Wcześniej, były tu Święte Drzewa i Bóg o trupiobladej twarzy, czarnych kędziorach z gorejącą pochodnią i lwem na ramieniu. Wskazywał duszom dokąd mają pójść. Niektórych wskrzeszał, innych wpuszczał do swojego królestwa, gdzie o zmierzchu schodził do świata umarłych, a o świcie powracał do świata żywych. To moja droga. Przez Nebelberg – Górę Mgieł. Jej północne zbocze nazywano czarnym stokiem, a w czasach zapomnianych Bogów uważano za Świętą Górę. Według przekazów w najbliższej okolicy Eulenstein – Sowiego Kamienia, tuż przy Hexenplatz – Placu Czarownic – Rówień Czarownic, stała Świątynia. Jestem teraz na samym środku tej polany, gdzie siedem dróg rozchodzi się w różne strony świata. Pojawiają się pytania. W lewo czy w prawo? Którą drogę wybierasz? Biełoboh, czy Czernoboh? Dniem, czy nocą? W pełni, czy w nowiu? Iść dalej, czy może zawrócić? A jeżeli dalej, to bez możliwości powrotu, bo klamka w drzwiach jest tylko po jednej stronie. Więc może zawrócić? Ludzie opowiadają o kobietach, które wznoszą tu modły do księżyca. Poprzez to otrzymują siłę i moc, aby uskuteczniać wszelkie czary. Zajmują się zielarstwem i rzucaniem uroków. To jedno z nielicznych miejsc, gdzie w wyjątkowo dużych ilościach płynie energia telluryczna. W starych podaniach można znaleźć wzmiankę o wędrownym lirniku, który przystaje tu na chwilę. Jeżeli ktoś usłyszy dźwięki jego liry, ulega czarowi i nigdy z tych gór nie powróci. Będzie wędrował całą wieczność w Askiburgionie – Sanktuarium bez kapłanów...
Dalej w drogę. Niespełna dwa kwadranse później jestem w Kopańcu – Seifershau. Dotarłem na miejsce. Tutaj zostanę do jutra. W dalszej wędrówce po Sanktuarium będzie mi towarzyszyło dwóch kompanów. Żyją we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Jeśli faktycznie Askiburgionem miało być Sanktuarium bez kapłanów, to Oni dwaj jak najbardziej się do tego nadają, żeby tę pustkę wypełnić. Nie wymienię Ich tutaj ani z imienia ani z nazwiska. Nie wiem, czy by sobie tego życzyli. Natomiast siebie nazwałbym adeptem sztuki poznawania tej mistycznej świątyni, której ściany i polichromia są tak zmienne i nieskończone, jak nieskończona jest rzeka nie mająca swego źródła i ujścia.
Czeka nas jeszcze długa noc. Jest wyjątkowo pogodnie i ciepło. Wieczór spędzimy na gołoborzu skąd możemy w pełnej okazałości oglądać Abendburg. Ogień w hutach już zapłonął… / The crossroads at the Cold Pass (Kalte Höhe) were divided by a cross. Such crosses stood at the entry to almost every village, serving as a sign and an important reminder that faithful people lived there. They were also erected at the end of the village to remind the passer-by: you’re going out into the world. Remember whence you come. They were put at the crossroads to ask: left or right? Which way do you choose? Before them, there were holy trees and a god of a deathly pale face with a burning torch and a lion on his shoulder. He showed the souls where they should go. Resurrecting some and letting others into his kingdom, where he descended into the world of the dead at dusk and returned to that of the living at dawn. That’s my way. Through Nebelberg, the Fog Mountain. Its northern side was known as the Black Slope and, during the times of the forgotten gods, regarded as a holy mountain. According to legends, a temple stood near the Owl Stone (Eulenstein), right by the Witches Place (Hexenplatz). I’m standing now in the very middle of this forest clearing, from which seven roads head in different directions. Questions suggest themselves. Left or right? Which way do you take? White or black? Day or night? Full moon or new moon? Ahead or back? And if ahead, then without going back, because the doorknob is o one side only. So back perhaps? People tell stories about women praying to the moon here, receiving power in this way to perform all kinds of magic. They practice herbalism and spell casting. This is one of the places where the flow of telluric energy is particularly strong. There is a legend about a travelling hurdy-gurdy man who has stopped here for a while. If anyone hears the sound of his instrument, they are enchanted and will never leave these mountains, wandering around the Askiburgion – a sanctuary without priests – for eternity.
But let’s move on. Less than half an hour later I’m in Kopaniec (Seifershau). I’ve reached my destination for today. I’ll stay here until tomorrow. In my further journey through the Sanctuary I shall have two companions. They live in the right place at the right time. If the Askiburgion were indeed to be a sanctuary without priests, these two would fill this void perfectly well. I shall not mention their names here. I’m not sure they’d like me to. Myself I’d call an adept of the art of knowing this mystical temple, the walls and polychromes of which are so changeable and infinite as is the river that has no source nor mouth.
It’s a long night before us. The weather is exceptionally fine and warm. We’ll spend the evening on the scree slope, from where we can admire the Abendburg in all its grandeur. The fire in the glassworks is already burning...
Gwieździste sklepienie skrzyło się nad naszymi głowami ukazując szereg gwiezdnych konstelacji. Na Wysokim Grzbiecie uwagę zwrócił niewielki świetlny punkcik. Na początku ledwie widoczny, a po kilku chwilach znacznie wyraźniejszy. Kim są tajemniczy goście, którzy postanowili spędzić noc ogrzewając się przy wieczornym ogniu? Nocni wędrowcy? W dzisiejszych czasach rzadko się takich spotyka. Łatwa dostępność do schronisk, o wiele bardziej rozbudowana infrastruktura, ba nawet wygodnictwo sprawiają, że turysta biwakujący po chmurką stał się reliktem tej epoki. Kto zatem jest po drugiej stronie? Myślę, że sam profesor etnologii Will – Erich Peuckert nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie pomimo, że znał te góry, ludzi i ich obyczaje na wylot. W Naszym mistycznym Sanktuarium, wiele można zobaczyć pod warunkiem, że odpowiednio się do tego nastroimy. Profesor Peuckert zaglądał, tam, gdzie nie każdemu było dane. Między innymi stąd przydomek, jaki nadali mu jego studenci – „Hexenproffesor” – profesor od czarownic. Pozwolę sobie dodać, że oprócz kapłanów tej wspaniałej świątyni można tu spotkać także kapłanki, o których bardzo często rzeczony profesor w swych pracach wspominał. Ale czy można je nazwać czarownicami? Raczej nie ryzykowałbym takiego twierdzenia. Żeby zrozumieć istotę rzeczy trzeba najpierw poznać rzeczywistość, w której powstają takie podania, okolicę i jej lokalne powiązania. Nikt tak naprawdę ich nie pozna, jeżeli tych miejsc nie odwiedzi, nie zobaczy i nie odczuje w burzy, mgle i śniegu. Czy będzie to szczyt góry, który oglądamy, czy niefortunnie nazwany przez miejscową ludność „Hexenplatz” – Plac Czarownic, kiedy wpajano przez wieki, że wszystko co odmienne, jest dziełem Złego, to już nieistotne. Podobnie jak z naszym światełkiem na Wysokim Grzbiecie. Nazwijmy to metodyczną zasadą badań naukowych nad podaniami i legendami, którą należałoby w teorii i praktyce przybliżyć. Niestety w dzisiejszych czasach możliwości poznawania lokalnych i regionalnych przekazów i ich powiązań zaniknęły niemal całkowicie, dlatego powinniśmy od nowa nauczyć się je rozumieć i widzieć. Naszych kapłanów, a przede wszystkim kapłanki, bo o nich teraz mowa widuję dość często, choćby przechodząc obok na ulicy. Sztuką jest zrozumieć i dopiero później zobaczyć, niż najpierw zobaczyć z najczęściej zafałszowanym obrazem i źle zrozumieć. Tak że nie łudźcie się, że nad waszymi głowami zobaczycie przelatującą czarownicę na miotle. Taką właśnie metodyczną zasadę poznawania legend przyjąłem od samego początku tej wędrówki. Po to tutaj jestem. Dlatego światełko, które dane nam jest nam w tej chwili oglądać, poprzez złudny obraz może być turystą czekającym do zmierzchu, żeby radośnie powitać wschód słońca przed dalszą wędrówką, może być hutą szkła, bądź naszym alchemistą o inicjałach J.K., o którym wcześniej wspominałem / A starry sky sparkled overhead, showing a number of constellations. We noticed a small light on the High Ridge. It was barely visible at first, but soon grew stronger. Who are the mysterious visitors who’ve decided to spend the night by a fire up in the mountains? Night trekkers? A rare thing these days. The availability of hostels, more developed infrastructure, even simple love of comfort mean that the camping tourist has become today become a relic of a bygone era. So who is it on the other side of the valley? I think even Will-Erich Peuckert, the ethnology professor himself, wouldn’t be able to answer the question even though he knew these mountains, their people and customs inside out. One can see a lot in our mystical sanctuary with the right frame of mind. Professor Peuckert looked where not everyone had a chance to, hence the nickname his students gave him, Hexenprofessor, ‘witches’ professor’. Let me add that besides the priests of this magnificent temple, one can also meet priestesses here, whom the said professor often mentioned in his writings. But can we call them witches? I wouldn’t venture to say that. In order to understand the nature of things, it is necessary first to gain knowledge about the reality in which such tales originate, about the area and its local connections. Such knowledge can’t be obtained without actually visiting these places, observing and experiencing them in storm, fog and snow. Whether this will be the top of the mountain in front of us or the Witches’ Place, Hexenplatz, so unfortunately called when people had been taught for centuries that everything different is evil, doesn’t matter. The same applies to the light on the High Ridge. Let’s call it a methodical principle of scientific research into folk tales and legends, a principle that should be explained in theory and practice. Alas, in our times the possibility to learn local and regional oral traditions and their connections is gone almost completely, which is why we should learn to understand and see them anew. I see our priests and, above all, priestesses, because it’s them we’re talking about right now, quite often, even passing by them on the street. The trick is to understand before actually seeing rather than see with prejudice and misunderstand. So don’t expect to see a witch flying above you on a broomstick. I’ve adopted precisely such a methodical principle of researching legends since the very beginning of this journey. That’s why I’m here. That’s why the light that’s been shown to us can be the fire of a tourist waiting to restart his trek come dawn, but it can also be a glassworks or the aforementioned alchemist, J. K.
Następnego dnia nie spieszyliśmy się do dalszej wędrówki. Siedzieliśmy przed domem jednego z moich towarzyszy podróży, popijając kawę i delektując się rozległym widokiem na Pogórze Izerskie i Góry Kaczawskie, nazywane skądinąd Krainą Wygasłych Wulkanów. Najbardziej charakterystycznym jest Spitzberg – Ostrzyca Proboszczowicka, zaznaczająca swoją obecność prawie z każdego miejsca w Kotlinie Jeleniogórskiej i gór ją otaczających. Pomiędzy dwoma stożkami wulkanicznymi – Spitzbergiem – Ostrzycą Proboszczowicką, a Wolfsbergiem – Wilkołakiem urodził się i wychowywał nasz Profesor od czarownic. To babka zainspirowała młodego Peuckerta opowieściami i legendami spod Spitzbergu. Była prawdziwą kapłanką tego górskiego zakątka. Idąc za słowami – osobistego sekretarza Gerharda Hauptmanna, Peuckert potrafił tak, jak Luter zaglądać ludowi w gębę i to mu się opłaciło. Zanim wyjechał do Breslau – Wrocławia, los chciał, że trafił do zapomnianej przez Boga, górskiej wioski Gross Iser – Wielka Izera, która de facto jest smutnym wspomnieniem i dziś już nie istnieje. Zachowała się tylko nowa szkoła, a obecnie Chatka Górzystów, gdzie można zapomnieć drogi do domu i zostać w niej na zawsze. Niektórym się to udało. Przez pewien okres czasu profesor Peuckert nauczał tam miejscowe dzieci. Gross Iser – Wielka Izera i magia całego otoczenia była prawdziwym zaczynem jego poszukiwań i badań. Tam zainspirował się mistykami renesansowej Europy, z kręgu Jakoba Böhme, Angelusa Silesiusa czy Paracelsusa. Zgłębiał tajemnice Rożokrzyżowców, alchemików, laborantów i Walonów. Zajmował się wiedzą hermetyczną, astrologią, kultami tajemnymi i magią. Z Willem Erichem Peuckertem miałem przyjemność zapoznać się siedem lat temu na kartce papieru z Jego biografią, która trafiła do mnie po wykładzie doktora Przemka Wiatera w Schreiberhau – Szklarskiej Porębie. Ocalił od zapomnienia jakże ważną dla nas osobistość. Przemek jest ogniwem łączącym mnie i profesora, dzięki czemu ta znajomość, a nawet przyjaźń trwa do dziś. Wielka szkoda, że w wymiarze duchowym, ponieważ profesor wybrał się na wędrówkę, z której już nie powróci, 25 października 1969 roku, a z pewnością miałby jeszcze wiele do powiedzenia. Jak mówił Jakob Böehme, perły rodzą się, kiedy krople deszczu wpadają do otwartych muszli. Niewątpliwie taką perłą jest dla mnie „Hexenproffesor” – Will Erich Peuckert. Będę do niego wracał niejednokrotnie, ale słońce jest już wysoko na niebie i niedługo czas wyruszyć. Zanim to się stanie wypadałoby jeszcze opowiedzieć o moich towarzyszach – przewodnikach, czy kapłanach, z którymi mam przyjemność wędrować. Największą trudność mam w nadaniu Im przydomków. Żaden z wymyślonych nie pasuje. Nie chce się powtarzać i nazywać Ich literami z początku imion, bo to już kiedyś w pewnej Księdze Duchów Sudeckich było i choć znam jej autora osobiście, nie wypada mi iść na skróty. Może po prostu podam prawdziwe imiona i tak jak wielu jest Staszków, Kazików i Marków, tak wielu jest Leszków i Marcinów. Chyba nie będą mieli mi tego za złe. Tak więc Leszek i Marcin. O każdym można napisać osobną opowieść. Dziś chciałbym po trosze przedstawić gospodarzy Sanktuarium. Leszek mieszka w jednej z "wież" Świątyni – najwyższej części Seifershau – Kopańca. Ma doskonały punkt widokowy. Jest jak światło latarni morskiej, dlatego zdarza się, że trafiają do niego tacy, którzy czasem nie potrafią odnaleźć się w tym nieskończonym oceanie ludzkiego istnienia, bądź tacy, którzy czasem wątpią w sens swojej odysei i tracą wiarę w to, że są dobrymi żeglarzami ginąc w ciemnych odmętach spienionej wody. Sam jestem doskonałym tego przykładem, dlatego mój żaglowiec dopłynie pod same mury Abendburgu i tam przycumuje na wieczny spoczynek. Kiedy na pokładzie nie ma załogi, nie ma też najmniejszego sensu dalszego żeglowania. To już tylko błędne dryfowanie. Wracając do Leszka. Jest przede wszystkim dobrym gospodarzem i pilnuje, żeby wszystkie zgromadzone eksponaty Świątyni były na swoim miejscu. Są tak liczne, że niektóre odkrywa na nowo, a inne po raz pierwszy, jak odkrycie huty szkła, która otulona kępami traw i mchami trwała przez setki lat w nawie bocznej Askiburgionu. Zaś Marcin mieszka przy wejściu do Sanktuarium w Ludwigsdorf – Chromcu. Jest odpowiedzialny za stan techniczny i dba o to żeby wszystkie prezentowane eksponaty były odpowiednio udokumentowane. Potrafi nawet o północy w śnieżycy pojawić się na Rozdrożu Izerskim i sprawdzić, czy wszystko porządku. Jeżeli stwierdzi, że coś w wystroju nie pasuje, przestawia granitowe szafy, czy kwarcowe półki, na których zgromadzone są najokazalsze egzemplarze kryształów górskich i innych kamieni szlachetnych Sanktuarium. Gdyby dać mu odpowiedniej długości drabinę, mógłby sięgnąć sklepienia niebieskiego i wymienić gwiazdę, jak wypaloną żarówkę. Jest też strażnikiem Najstarszych Drzew Askiburgionu, które ma spisane w swojej księdze. Jego uwadze nie umknie żaden szczegół. Tak pokrótce scharakteryzowałbym bohaterów dalszej opowieści. W ogrodzie na słonecznym zegarze cień wskazówki kładzie się na godzinie trzynastej. Do zachodu słońca zostało sześć godzin. To odpowiedni czas, żeby wyruszyć. / On the following morning we didn’t hurry to get on our way. We sat in front of one of my fellow travellers’ house, drinking coffee and delighting in an extensive view of the Izerian Foothills and the Kaczawa Mountains, known also as the Land of Extinct Volcanoes. The most characteristic of those is Ostrzyca Proboszczowicka, or Spitzberg, its almost perfectly conical shape distinctly visible from virtually everywhere in the Jelenia Góra Valley and the surrounding elevations. It was between two volcanic necks – the Spitzberg and the Wilkołak (Werewolf), or Wolfsberg – that our witchcraft professor was born and raised. The person who inspired the young Peuckert with tales and legends from under the Spitzberg was his grandmother. She was truly a priestess of this hilly corner. According to Gerhard Pohl, personal secretary of Nobel-winning writer Gerhart Hauptmann, Peuckert knew, like Luther, how to look into the folk’s mouth, and it paid off. Before he went to Breslau (Wrocław), chance had him find his way to a godforsaken mountain village, Gross Iser (Wielka Izera), which today is but a rueful memory and doesn’t exist. Only the new school building has survived, today the Chatka Górzystów mountain lodge, where you can forget your way home and stay forever. Some have managed to do that. For a certain period of time Professor Will-Erich Peuckert taught there. Gross Iser/Wielka Izera and the whole area was what spurred his interest and research. It was there he became inspired by such Renaissance European mystics as Jakob Böhme, Angelus Silesius or Paracelsus. He plumbed the mysteries of the Rosicrucians, alchemists, herbalists and Venetians (gem and mineral prospectors). He studied hermetic knowledge, astrology, occultism and magic. Seven years ago I had the pleasure to be introduced to Professor Peuckert on a piece of paper via his biography, following a lecture by Przemysław Wiater, PhD, in Szklarska Poręba (Schreiberhau). Wiater has saved this important personage from oblivion and is the connection between me and Professor, thanks to which our acquaintance, or perhaps even friendship, has continued to this day. Alas, only in the spiritual dimension, because on 25 October 1969 Professor went on a journey of no return, and he’d certainly have had a lot to say yet. As Jakob Böhme put it, pearls are born when raindrops fall into open shells. The Hexenprofessor, Will-Erich Peuckert is certainly such a pearl. I shall be returning to him many times, but the sun is already high on the firmament and it’s time for us to hit the road. Before we do, let me tell you a few words about my companions, the guides or priests I have the pleasure to be travelling with. My greatest problem is to invent nicknames for them. None of those I’ve come up fits. I don’t want to be a copycat and call them by their initials, because that’s already been done in a certain Book of Sudetic Spirits and although I know its author personally, it simply wouldn’t be right to take the easy way. So perhaps I’ll state their real names, because just as there are many Stevens, Davids or Marks, so there are many who go by the name of Leszek and Marcin. I don’t think they’ll condemn me for this. So Leszek and Marcin. Each deserves a separate story. I’d like to introduce the sanctuary’s hosts a little today. Leszek lives in one of the Temple’s ‘towers’ – at the top of Kopaniec (Seifershau). He’s got himself a wonderful viewing spot. He’s like a lighthouse, so it happens more or less often that he’s visited by those who can’t find their place in the endless ocean of human existence or those who doubt the meaningfulness of their odyssey and lose faith in their being good sailors, getting lost in the dark abyss of foamy water. I am a perfectly good example myself, which is why my ship will sail up to the very bulwark of the Abendburg and moor there for eternity. When there’s no crew aboard, it makes no sense to sail further. That’s just errant drifting. But returning to Leszek, he’s above all a good host and makes sure that all the Temple exhibits are in their right place. They are so numerous that some he discovers them anew and some for the first time, such as the discovery of a forest glassworks that, wrapped in tufts of grass and moss, has survived hundreds of years in the Askiburgion’s side aisle. Marcin, in turn, lives by the entrance to the Sanctuary in Chromiec (Ludwigsdorf). He’s responsible for the technical condition and for making sure that all the exhibits on display are properly documented. He can even show up at midnight, in the middle of a blizzard, at Rozdroże Izerskie to check out whether everything is in order. If he decides that something is wrong in the set-up, he rearranges granite cabinets or quartz shelves on which the most exquisite examples of the Sanctuary’s rock crystals and other precious stones are displayed. If he had a ladder long enough, he’d reach up to the sky itself and replace a star like you replace a burn-out light bulb. He’s also a guardian of the Askiburgion’s Oldest Trees, all of which he’s listed in his book. No detail can ever escape him.That’s how I’d briefly characterise the protagonists of the story to follow. Meanwhile, in the garden, the sundial shows the thirteenth hour. Only six are left to sunset. It’s time for us to set out.
Pierwszy wyszedł Marcin i zniknął za rogiem domu. Szedłem razem z Leszkiem rozmawiając po drodze o rzeczach różnych. Marcin krzyknął przed nami, że najpierw huta. Tak jakby musiał sprawdzić, czy od ostatniego spotkania coś się zmieniło. Czy aby nie została zbyt nadgryziona zębem czasu przez ostatnie kilka dni. Po lewej stronie mijamy dom, w którym można zobaczyć ducha. Ukazuje się w schludnie skrojonym fraku i czarnym cylindrze. Kilka lat temu domem opiekował się Piotr z Galerii Wysoki Kamień, ale tajemniczy gość był na tyle natarczywy w swoim nawiedzaniu, że opiekun posiadłości nie wytrzymał tego natręctwa i wyprowadził się naprędce, gubiąc w pośpiechu swoje rzeczy osobiste. Zostawiamy za sobą dom i wychodzimy na polanę z bazaltowym kręgiem. Skąd wziął się krąg zbudowany z bazaltowych głazów, wiedzą tylko świerki, które ów dziwny twór dookoła otaczają, a może nawet i nie. Kolejna nie odkryta tajemnica Sanktuarium. Jest jeszcze jedna RZECZ O KAMIENNYCH BUDOWLACH… ale nie tym razem, nie w tej chwili… Idąc dalej leśnym duktem odbijamy nieco w prawo i po kilkunastu minutach trafiamy do huty. Marcin jest już na miejscu, gdzie wykopuje fragmenty donic szklarskich o niebieskim zabarwieniu szkliwa. To kobalt z Querbach – Przecznicy wydobywany na wschodnim zboczu Pulverberg – Prochowa. We wnętrzu góry znajdowała się kopalnia, której lata świetności przypisuje się na wiek XVIII. Według legendy można zobaczyć tam światełko emanujące z wnętrza kopalni. Miejscowi powiadają, że to duchy sztygarów, którzy zostali w niej zasypani. Cóż więcej można opowiedzieć o naszej hucie? Jest zbyt ospała, żeby zdradziła nam swoje tajemnice. Wiele z nich takowe kryło. Dawni szklarze otaczali huty legendami, tak aby niepowołanych utrzymywać z dala od ich szklarskiej profesji. Na ten przykład weźmy wędrującą hutę szkła w Cichej Dolinie z pobliskiego Petersdorfu – Piechowic. Ustronnie położona, działała w porośniętym gęstym lasem wąwozie nazywanym „Doliną Umarłych”, pomiędzy górą Młynnik, Trzmielak i Sobiesz. Prowadziła tam "Ścieżka zadżumionych". Nazwa jej powstała prawdopodobnie w okresie wielkiej epidemii dżumy, zwanej "Czarną Śmiercią", która szalała w Europie od 1348 r. Choroba ta pochłonęła co najmniej dwadzieścia pięć procent ludności starego kontynentu i wydawała się być karą bożą za grzechy. Więc już sama nazwa musiała napawać strachem mieszkańców nie tylko Petersdorfu – Piechowic, ale i całych Riesengebirge – Gór Olbrzymich. Cicha Dolina to miejsce, nocnych pochodów i tańców szkieletów, jak w dance macabre. Można tam zobaczyć postać mężczyzny bez głowy, który pojawia się w kilku miejscach i opowieściach o Górach Olbrzymich. Tą tajemniczą zjawę widywano także na Geiersberg – Sępiej Górze. Miejscowi widzieli pewną ponadludzką postać z głową pod ramieniem, na maszynie podobnej do drezyny, która jechała pod górę przy domu stolarza Exnera, na co ten się zasępiał i straszył deszczem i powodziami. O tym, że na Haumberg, bo tak nazywała się właściwie Geiersteine – Sępia Skała dźwigająca szczyt, nie jest bezpiecznie opowiadał stary szewc, który tam mieszkał i tak też mówią ludzie mieszkający w okolicy. Zadziwiająco dużo cech wspólnych. Czy dojdziemy do wspólnego mianownika? Nie czas na te dywagacje. Weszliśmy z powrotem na leśną drogę i szliśmy przez las. Marcin to oddalał się to przybliżał. Czasem szedł z nami włączając się w dyskusję, to po chwili znów gdzieś znikał, jakby na pół realny. Dałbym wiarę, że ja i Leszek jesteśmy realni. Pulsuje w nas energia życia, której w pełni jesteśmy świadomi. Marcin pojawia się jak myśl, jak impuls, akurat w tych momentach, kiedy rozmawiamy o czymś ważnym. Jak dopełnienie. Wydawało mi się że jestem w stanie to kontrolować.
W pewnym momencie nie wiedziałem już, czy wędrujemy we dwóch, czy jest nas trzech. Nasz świat i wszechświat jest pełen różnych dziwnych zjawisk i mocy. Sztuką jest nauczyć się te energie rozpoznawać, a jest jej tutaj tyle ile zdołam objąć swoim wzrokiem, słuchem i umysłem. Dalej poza granicami rozciąga się zupełnie coś innego, co przy minimalnym wysiłku postrzegania można dostrzec. Poza granicami Sanktuarium Askiburgionu w przestrzeni, wszechświaty dopiero się rodzą. Jak w babilońskim eposie Enuma Elisz o stworzeniu Wszechświata. Kosmogonia babilońska: światem rządzi panteon bogów. Kosmogonia Askiburgion: Sanktuarium rządzi panteon kapłanek i kapłanów... Gdy w górze niebo nie zostało nazwane, poniżej ziemia nie miała swego imienia. Gdy ziemia została nazwana, Askiburgion Oros otrzymał swe imię. Czy to jeszcze jeden ukryty element ludzkiej psychiki, gdzie realne postrzeganie świata nie ma nic do gadania? Tak jak w innym wymiarze, w którym tworzą się wyobrażenia, symbole i zjawiska. W obecnych czasach są one dość mocno stłumione. Mogą się objawiać pod wpływem często traumatycznych przeżyć, szoku, odpowiedniego nastrojenia psychiki lub kryzysów naszej świadomości. To co przed wiekami było dla nas zupełnie naturalne i oczywiste, teraz jest mocno zatarte całym współczesnym gównem, które wlewa się do naszych głów. Przez to jesteśmy skazani tylko na to, co uda nam się podejrzeć pod wpływem snów, natchnienia, objawień czy wizji. Żeby poznać, co jest nierealne i przenika do naszej świadomości i rzeczywistości, trzeba osobiście się TAM wybrać. Wiąże się to z pewnym ryzykiem, bo musielibyśmy umrzeć i wrócić do świata żywych, co jest raczej niemożliwe. Wyciągając wniosek musimy zaakceptować, to co nas otacza w takiej, czy innej formie, bądź spróbować sięgnąć do Freudowskich, czy Jungowskich teorii, lecz nawet tam nie otrzymalibyśmy wyczerpującej odpowiedzi. Marcin dostroił się na dłużej do naszego tempa. Doszliśmy do ruin dawnego schroniska Leopoldsbaude. W 1888 roku oprócz schroniska znajdowała się tam wypożyczalnia wierzchowców i stacja tragarzy lektyk. Gorzej wygląda okres Drugiej Wojny Światowej. Z informacji, które znalazłem wynika, że znajdował się tam obóz pracy i stacjonował oddział RAD Niederschlesien 103 "Leopoldsbaude". Miałem nadzieję że w ziemi pozostaną jeszcze jakieś ślady. Ponieważ od lat tu nikt nie mieszkał, zapuszczali się tu okoliczni szabrownicy doprowadzając miejsce do kompletnej ruiny. Najpierw ginęło, co cenniejsze, później stolarka, kamienie, aż pozostały fundamenty. Resztę dokończyła przyroda. W końcu miała do tego zupełne prawo. Gdzieś kątem oka można było zobaczyć uciekającego ducha… Było ich pełno. Leszek i Marcin doskonale znali to uczucie i te miejsca. Wystarczająco długo tu mieszkali, żeby wsiąknąć na dobre w inność tego świata. Ciszę przerywał od czasu do czasu pisk jastrzębia, może myszołowa. Przywitało nas Rozdroże Izerskie. W oddali majestatycznie objawiły się Izerskie Garby – Weisse Flins. Usiedliśmy, żeby choć przez chwilę oddać się przyjemności podziwiania krajobrazu. Po chwili z leśnej drogi wyłonił się turysta. Sądząc po wieku miał około osiemdziesięciu lat. Ubrany w zielone sztruksowe pumpy, białą koszulę , butelkowo zieloną marynarkę i trapery. Na głowie miał kapelusz z piórkiem i jakieś odznaczenia. O ile mnie przeczucie nie myli to raczej nie Polak. Autochton? Co robi sam na końcu świata? Może zabłądził? W ręku trzymał turystyczną laskę z powpinanymi w nią turystycznymi blaszkami. Dokładnie taka jakiej używali powszechnie turyści wybierający się w Riesengebirge – Góry Olbrzymie. Zmierzał dokładnie w naszym kierunku. – Guten Morgen! Odpowiedzieliśmy tym samym. Nikt z nas nie zna dobrze niemieckiego, jedynie w podstawach. Marcin włada biegle angielskim, ale nie wiem, czy mogłoby to w jakiś sposób pomóc? Dziadek przystanął na chwilę oglądając ten sam widok. – Wo gehen Sie hin? In die Berge? Odpowiedzieliśmy wszyscy zgodnie to samo, jak w szkolnej ławce na lekcji. Nasz gość zdjął plecak, wyciągnął menażkę z wodą i pociągnął kilka łyków. Zamyślił się i przez dłuższą chwilę nie wypowiedział słowa. Przytakiwał tylko cicho pod nosem – So, in den Bergen… Po czym wypalił jak z armaty – In den Bergen gibt es Riesen! Kompletnie nas to zbiło z tropu. Popatrzyliśmy po sobie i zastanawialiśmy się, co chciał przez to powiedzieć, bo mówił to ze śmiertelną powagą. – Haben Sie verstanden? I znów odpowiedzieliśmy zgodnie – Ja verstehen, verstehen! Wyglądało to dosyć komicznie, ale dziadkowi nie było do śmiechu. – Es gibt Riesen! Powtórzył znów. – Mein Gott! Passen Sie auf die Riesen auf! Mein Gott! Albo dziadek zwariował, albo coś było na rzeczy. Sięgnął ręką po swój plecak i ruszył dalej w stronę Seifershau – Kopańca. Staliśmy przez chwilę nie wiedząc co mamy powiedzieć. Marcin chciał jeszcze go dogonić i o coś zapytać, ale nasz tajemniczy gość rozpłynął się w powietrzu bez śladu. / Marcin went out first and disappeared behind the corner. I was walking with Leszek, talking about various things. Marcin ahead called that first the glassworks. As if he had to check whether anything had changed there since last time. Whether it hadn’t been dented by time too much over the last few days. On the left we’re passing a house where you can see a ghost. It appears in a tailcoat and a black top hat. Until a few years ago the house was looked after by Piotr of Galeria Wysoki Kamień, but the ghost was so intrusive in its visits that the custodian couldn’t stand it and moved out hastily, losing some of his personal belongings in the process. We leave the house behind us and reach a clearing with a basalt circle. Whence came this circle of basalt rocks is known only to the fir trees that surround it, or perhaps not even them. Another of the Sanctuary’s unsolved mysteries. There is separate Thing About Stone Structures... but not this time, not now... We branch off to the right at the top of the saddle and, walking down, reach the glassworks in not many minutes. Marcin is already there, digging up fragments of blue-glazed glassmaking crucibles. The colour of the glaze is due to cobalt from Przecznica (Querbach), where it was mined on the eastern slope of the Prochowa (Pulverberg, ‘powder mountain’). Inside the mountain was a mine that had its heyday in the 18th century. According to a legend, you can see a light there, emanating from inside. Locals say it’s the spirits of the miners who were buried alive there. What can else can we say about our glassworks? It’s too sleepy to betray its secrets to us. Many of them held such secrets. The glassmakers of old surrounded the glassworks by legends to keep the unauthorised away from their profession. Let’s take for example the forest glassworks in Cicha Dolina near Piechowice (Petersdorf). Remotely located, it operated in a densely forested ravine, known as the ‘Death Valley’, between the mountains of Młynnik, Trzmielak and Sobiesz. The ‘Leper Path’ led there, so named during the great outbreak of the plague, known as the ‘Black Death’, which raged in Europe from 1348. The pandemic claimed at least a fourth of the continent’s population and was taken by many as God’s punishment for sins. So the name ‘Death Valley’ itself must have frightened people from not only Piechowice but the whole of the Riesengebirge, the Giant Mountains, as well. Cicha Dolina (‘silent valley’) is a place of nocturnal processions and skeleton dances, as in danse macabre. One can see there the figure of a headless man, who appears in several places in stories about the Giant Mountains. The mysterious apparition has also been spotted on Haumberg (Sępia Góra, ‘vulture mountain’). The locals would see a supernaturally large figure with its head under its arm, riding up on what looked liked a trolley by the house of the carpenter Exner, who would become glum and predict rains and floods. That Geierstein, the rock formation on top, wasn’t a safe place was clearly obvious to an old shoemaker who lived there and local residents say the same today. Surprisingly many coincidences. Shall we reach a common denominator? It wasn’t time for such deliberations. We re-entered on a forest road and were walking through the woods. Marcin wandered off time and again, sometimes walking with us, talking, and sometimes disappearing somewhere, as if only half-real. I’d believe that me and Leszek are real. A vital energy pulsates in us, which we are fully conscious of. Marcin appears like a thought, an impulse, precisely at those moments when we’re talking about something important. Like a complement. I thought I was able to control that. At some point I wasn’t sure anymore whether there were two of us travelling or three. Our world and universe is full of all kinds of strange phenomena and powers. The trick is to learn to recognise those energies and there is so much of it here as I can grasp with my eyes, ears and mind. Beyond the boundaries stretches something else completely, which can be noticed with a minimal effort of perception. Beyond the boundaries of the Askiburgion Sanctuary in space, universes are only born. As in Enûma Eliš, the Babylonian creation myth. Babylon cosmogony: the world is ruled by a pantheon of gods. Askiburgion cosmogony: the Sanctuary is ruled by a pantheon of priests and priestesses... When above heaven hadn’t yet been named, earth below had no name either. When earth had been called, Askiburgion Oros received its name. Is this yet another hidden element of the human psyche where real perception of the world doesn’t matter? As in another dimension, where images, symbols and phenomena originate. These days, they’re rather muted. They can manifest themselves as a result of traumatic experiences, shock, proper mental attunement or consciousness crises. What centuries ago was completely natural and obvious for us, today has been blotted out by all the crap that is poured into our heads. This means we have to rely on what we can find out through dreams, inspiration, revelation or visions. In order to learn that which is unreal and filtering through to our consciousness and reality, one has to go there personally. This means a certain risk because we’d have to die and then return to the world of the living, which is hardly possible. In conclusion, we have to accept that which surrounds us in this or another form, or try to refer to Freudian or Jungian theories – but even there we won’t get a satisfying answer. Marcin has now tuned to our pace. We’ve reached the ruins of the former Leopoldsbaude mountain hostel. In 1888, besides room and board, it also offered horse and litter rent. Things got gloomier during the Second World War, when the place housed a labour camp and quartered the Reichsarbeitsdienst Niederschlesien 103 ‘Leopoldsbaude’ unit. I hoped some traces would still be left in the earth. Since nobody had lived here for years, the local looters started operating, eventually turning the place into utter ruin. First the valuable things went, then the carpentry, stonework, until only the foundations remained. Nature did the rest. It had the best right to do so, after all. Out of the corner of my eye I saw a fleeing ghost... The place was full of them. Leszek and Marcin knew the feeling and such places. They’d been living here long enough to get fully into the uniqueness of the place. The silence was broken from time to time by the squeak of a hawk or a buzzard. We reached Rozdroże Izerskie. In the distance, the Izerskie Garby / Weisse Flins manifested itself majestically. We sat down for a moment to enjoy the ambience. A little later a man emerged from a forest road. About eight years of age, judging by his looks. Dressed in green corduroy pumps, a white shirt, a bottle-green jacket and trekking boots. A hat with feather and some badges. Intuition told me he wasn’t Polish. A native? What was he doing in this remote place? Had lost his way perhaps? In his hand he held a tourist walking stick with pin-up medal badges. Exactly like those that were commonly used by tourists in the Riesengebirge / Giant Mountains. The man was heading exactly towards us. ‘Guten Morgen!’ We answered with the same. None of us speaks much German. Marcin speaks fluent English but I don’t know if this could help in any way. The old man stopped to take in the same view. ‘Wo gehen Sie hin? In die Berge?’ We all answered the same, like in classroom at school. The man released his rucksack, took out a mess tin and swallowed a few gulps. He mused and didn’t speak for quite a while. Just nodding quietly under his nose, ‘Ach so, in den Bergen...’ And then fired off as if from a canon: ‘In den Bergen gibt es Riesen!’ This put us off our stroke. We looked at each other, wondering what he’d meant by that, as he’d spoken with dead seriousness. ‘Haben Sie verstanden?’ And again we answered unanimously, ‘Ja, verstehen, verstehen!’ This looked rather comically but the guy wasn’t about laughing. ‘Es gibt Riesen!’ he repeated. ‘Mein Gott! Passen Sie auf die Riesen auf! Mein Gott!’ Either the old man was verrückt or something was indeed on. He reached for his backpack and started towards Kopaniec / Seifershau. We stood there for a while, not knowing what to say. Marcin wanted to run up to the guy and ask him something but the strange visitor had just dissolved into thin air.
Nasz tajemniczy turysta wprawił nas w takie zdumienie, że jeszcze długo staliśmy z otwartymi gębami. Wymieniliśmy tylko spojrzenia. U Leszka i Marcina pojawiły się uśmiechy na twarzy, jakby jeden drugiemu zrobił dowcip i jakby doskonale wiedzieli o co w tym wszystkim chodzi. Nie pozostało mi nic innego jak tylko się przyłączyć do tych wymownych spojrzeń i uśmiechów. Na Rozdrożu Izerskim spotkaliśmy jeszcze jednego upiora. To Ludwigsbaude. Następne schronisko, w stanie agonii, wymagające natychmiastowej reanimacji. Konstrukcja zachowana, ale tak krucha, jak pozostawiony sam sobie człowiek z rozdartą na strzępy duszą w skrajnie głębokiej depresji. Atmosfera budynku była ciężka i przytłaczająca, jak popołudniowe powietrze. Wskazywało na to, że nasze sklepienie będzie dziś mocno przeciekać. Pierwszymi oznakami były ołowiane chmury, gromadzące się wokół. Ruszyliśmy dalej przecinając Drogę Sudecką. Leśny trakt prowadził do rozdroża, gdzie jeden szlak odbijał w prawo na przełęcz, a w lewo była nasza właściwa ścieżka, którą dalej poszliśmy. Po drodze mijaliśmy pozostałości po kopalni kwarcu. Samego minerału było tutaj na tyle, że można wyprodukować kryształowe zastawy na dwory książęce całej Europy. Dalej droga wiodła w prawo i dość stromo pod górę. Przystawaliśmy od czasu do czasu żeby wyrównać oddech. Tylko Marcin parł pod górę zostawiając nas znów w tyle. Całe podejście pokonaliśmy milcząc. Drugi dzień wędrówki dawał mi się już we znaki, a i Leszkowi specjalnie się nie spieszyło, dzięki czemu towarzyszył mi w pokonywaniu góry. Po kilkudziesięciu minutach teren się znacznie wyrównał. Wysoki las zostawiliśmy daleko z tylu, a przywitaliśmy modrzewiowy młodnik posadzony po ostatniej klęsce ekologicznej, która przetoczyła się tu na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Zatrzymujemy się pod samotnym świerkiem, do którego ktoś przybił niewielką, drewnianą tabliczkę z napisem "Narzeczeński Kamień". Można go odnaleźć sto, może sto pięćdziesiąt metrów poniżej ścieżki. Historia, o której za chwilę opowiem, wydarzyła się naprawdę i nie podarowałbym sobie nie zamieszczając jej tutaj. Jest dla mnie szczególna. Ilekroć tędy przechodziłem zawsze skłaniała mnie do głębokiej refleksji i zadumy. Historia Anny Magdaleny i Johana. Dla najpiękniejszego uczucia, jakim jest miłość, poświęcili, to co najcenniejsze. Uwieczniła to także w swojej opowieści "Hochzeitsweg" Margarete Passon-Darge. Cała rzecz miała miejsce w pierwszej połowie XVIII wieku, gdy przybył z Brandenburgii do Schreiberhau – Szklarskiej Poręby, Christian Friedrich Gottschau – muzyk, organista i mistrz budowy instrumentów muzycznych, wraz że swoją dorastającą do pełnoletniości córką Anną Magdaleną, ośmioletnim synem Ernstem Michaelem i pięcioletnim Jakubem Emanuelem oraz uczniem – praktykantem, Johanem Grave. Gottschau, którego żona zmarła przy porodzie najmłodszego syna, otrzymał, jak mu się wydawało korzystną posadę nauczyciela w tej górskiej miejscowości. Do jego dyspozycji miał być dom z umeblowaną izbą, gdzie miał prowadzić lekcje dla dzieci wyznania ewangelickiego. Do Schreiberhau – Szklarskiej Poręby przybył wczesną wiosną. Jak się okazało nikt ich we wsi nie oczekiwał, a dom, w którym mieli mieszkać miał wyrwane serce i już dawno umarł ze zgryzoty bez swojego gospodarza. Przez puste oczodoły okien wiatr wpadał po to, żeby wylecieć następnymi. Zachowały się tylko dwie brudne szyby, które skutecznie broniły dostępu światła. Wewnątrz połamane krzesła, ławki i stół. Wszystkie przyozdobione fantazyjnymi koronkami pajęczych sieci. Na piętro zaś zamiast schodów prowadziła drabina. Gottschau miał wyrzuty sumienia że naraził swoją rodzinę na takie niedogodności. Nazajutrz wszyscy zabrali się do ciężkiej pracy, aby przystosować dom, który był schronieniem dla myszy i pająków do zamieszkania i prowadzenia lekcji. Nie znali zwyczajów, jakie panowały we wsi, a dla miejscowych byli obcy. Na życie zarabiali z prowadzenia lekcji, chóru i sprzedaży instrumentów. Mijały miesiące. Pomiędzy Anną Magdaleną, a Johanem zaczęła rozkwitać miłość. na początku były nieśmiałe spojrzenia, spacery i pomoc w trudnych chwilach życia codziennego. Po dwóch latach postanowili wziąć ślub. Żeby otrzymać ewangelicki musieli się udać przez Isergebirge - Góry Izerskie do Wigandsthal – Pobiednej. Nie chcieli dłużej zwlekać i ślub zaplanowali jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Pewnego dnia, wczesnym rankiem, pobłogosławieni przez Gottschaua wyruszyli w drogę. Wędrując grzbietem gór w swym miłosnym zauroczeniu nie spostrzegli zmieniającej się pogody. Mgła coraz gęściej oplatała drzewa, a z nieba sypał gęsty śnieg. Biała kurtyna odcięła im niemal całkowicie drogę. Dopiero wówczas podjęli, że zrobiło się na prawdę groźnie. Każdy krok sprawiał im coraz więcej wysiłku. Nie chcieli zawracać. Sama myśl, że musieliby czekać że ślubem do wiosny była dla nich nie do przyjęcia. Doszli do rozwidlenia dróg, którego wcześniej nie znali. Zeszli ścieżką w prawo i po drodze napotkali strumień. Pojęli wtedy, że zabłądzili. Byli coraz bardziej przemarznięci, przemoczeni i zmęczeni. Johan przeniósł swoją ukochaną na drugi brzeg strumienia. Pocieszali się tym, że to już ostatnie przeszkody na ich drodze. Szli razem za ręce podtrzymując się na duchu. Tymczasem zapadł zmierzch. Anna Magdalena nie miała sił by iść dalej. Była wyczerpana. Johan w geście błagalnym wzniósł ręce do Boga i w tym momencie ujrzał wynurzający się z ciemności blok skalny przy którym hulający wiatr ustawał. W ciemnościach pod skałą, wykopał w śniegu jamę i położyli się w niej oboje przykrywając śniegiem w nadziei, że tak przetrwają do następnego dnia. Momentami czuli że robi się coraz cieplej i nareszcie mogą odpocząć. Sen zamykał im oczy. Anna Magdalena chciała coś jeszcze powiedzieć, ale Johan dał uspokajający gest ręką. Przekraczali oboje świat, w którym ziemskie prawa i porządki nie mają żadnego znaczenia. Nad górskimi wnioskami w tańcu śmierci szalała wichura i śnieżyca. Ludzie poukrywani w swoich domach mieli nadzieję, że młodym uda się dotrzeć do kościoła. Gottschau przez całą noc nie potrafił znaleźć spokoju chodząc z kąta w kąt w swojej izbie. Kiedy na drugi dzień okazało się że młoda para nie dotarła do kościoła na poszukiwania wysłano leśników. Po wielu godzinach znaleziono ich pod granitowym blokiem skalnym, który miał im dać schronienie. W opisie znajdowała się wzmianka, że miejsce wskazał leśnikom szary karzeł. Narzeczeni spali w objęciach snem wiecznym, z którego nie było już przebudzenia. Tak kończy się historia, a my stoimy pod kamieniem. Zakopuję pod nim dwie szklane łezki, starsze niż cała ta historia. Z wielkiego żalu, ale też z radości. Z żalu, bo nie mogli poczuć zapachu następnej wiosny, szumu wiatru, letniego deszczu i świeżo skoszonej trawy. Ze szczęścia, bo w drugim świecie na pewno niczego im nie brakuje, a co najważniejsze mogą być razem. Dziś już nawet z całą rodziną. Niebo nad nami robi się coraz bardziej posępne, co w sumie dodaje nawet uroku. Ruszamy dalej w drogę. Doszliśmy do kolejnego rozdroża pod Abendburgiem – Zamkiem Wieczornym. Kilkanaście minut marszu i jesteśmy na miejscu.
Zamek Wieczorny – Abendburg – Roth Abendburg – Abendberg – Wieczorna Góra – Odenburk – Abend Rottenberg – Abend Rotte Burg – Abendbruck – Obentrotisborgk – Schloßberg.
"Gdy dojdziesz na szczyt góry, patrz za wielkim bukiem, który będziesz miał po prawej ręce, a następnie szukaj po lewej ręce starej brzozy. Na niej znajdziesz wiele znaków, wśród nich znak trzech trójkątów. Gdy go odnajdziesz, poleć się Bogu, bo będzie cię spotykało wiele przeciwności. Ty się jednak nie przerażaj, lecz idź śmiało wokół wielkiej skały, a znajdziesz na zachodnim stoku góry głęboką rozpadlinę. W rozpadlinie będą piękne odrzwia z brązowego, lśniącego marmuru, w nich czerwone drzwi z blachy, a obok zasłonięte okienko. Podejdź bliżej. Następnie spojrzyj w prawą stronę, podnieś mech, a znajdziesz w szczelinie klucz, którym otworzysz drzwi. Odsłoniwszy okno zobaczysz cuda, gdyż nie ma na świecie drugiego miejsca równie bogatego. Możesz wziąć skarbów, ile tylko uniesiesz, po czym zasłoń okno, zamknij drzwi, połóż klucz na miejscu i odejdź. Ja dwa razy to miejsce znalazłem, ale ponieważ źle złota użyłem, przeto już trzeci raz tego miejsca znaleźć nie mogłem."
Tak był opisywany Zamek Wieczorny w Księdze Walońskiej Wrocławskiej przez Antoniusa De Medici. Ale czy takie opisy robią jeszcze na kimś jakiekolwiek wrażenie? W XIX i na początku XX wieku takie historie skutecznie wabiły klientelę do izerskich schronisk, skąd dostęp do Abendburgu był o wiele łatwiejszy niż wycieczka z Bad Flinsberg – Świeradowa, czy Schreiberchau – Szklarskiej Poręby. O samym miejscu już wiele napisano i wiele powiedziano. Jeden z najlepszych opisów jaki dane mi było przeczytać popełnił Henryk Waniek w książce „Hermes w Górach Śląskich” do której szczerze odsyłam, jeżeli kogoś ta tematyka interesuje. Zanim zacznę coś więcej o tym miejscu mówić, przygotuję z moimi kompanami ognisko. Gdzieś w oddali słychać już pierwsze pomruki burzy. Powietrze wydaje się tak naelektryzowane, że lada moment może rozpętać się prawdziwe piekło. Usiedliśmy wokół ogniska, dzień zaczynał się powoli kończyć. Będąc w Wieczornym Zamku chyba każdy z nas w głębi duszy spodziewał się niezwykłych manifestacji sił przyrody, czy zjawisk nadprzyrodzonych. Legenda opisuje, że ów Zamek, który stał tu przed wiekami magowie zamienili w skałę. Najwcześniej w XV wiecznych zapiskach występuje wzmianka o miejscu po nim, gdzie miały się zachować resztki murów, lochy i piwnice. Do tej pory jeszcze nikt nie przeprowadził szczegółowych badań archeologicznych, dlatego też trudno wyciągać jakiekolwiek wnioski. Prawdą jest, że miejsce przyciągało ludzi od wczesnego średniowiecza. Według podań w okolicy Abendburgu, Łuczyżanie emigrujący na wschód wskutek prześladowań Chrześcijan, którzy przynieśli swoją wiarę na mieczu, mieli ukryć posążek Boga Flinsa wykonanego ze złota. Obrzędy religijne odprawiali jeszcze długo do X lub nawet XI wieku. Ciekawie o tym pisze profesor Will Erich Peuckert w Sagach Śląskich. Pośrodku skały kwarcowej tworzącej Weisse Flins – Izerskie Garby otworzył się lśniący pałac bożka, wypełniony skarbami. Mieszkał w nim jasnowidz i kapłan, któremu często towarzyszył czarny kogut. Pojawia się także kolejny opis karła ubranego na szaro i machającego księgą. W wiekach wcześniejszych mówiono, że można tu spotkać demony, wampiry i inne duchy. Opowieści takie odnosiły raczej odwrotny skutek do zamierzonego i przyciągały kolejnych śmiałków i ciekawskich, którzy wracając o swoich wiosek opowiadali niestworzone historie i pozwalali innym zapisywać je dalej na papierze. Z drugiej strony może w tym wszystkim jest więcej prawdy niż moglibyśmy uznać? Jeśli wrócić do naszej energii tellurycznej, wg specjalistów tutaj tworzy swój opus magnum. Siedzimy przy ognisku. Pod nami znajduje się jedna z największych jak nie największa w Europie żyła kwarcu najczystszego w swej postaci. Czy dzięki przepływom energii wszyscy, którzy na przestrzeni wieków pojawili się w Zamku Wieczornym doznali jakichś wizji? Zbiorowych halucynacji? Czy histerii? W XVI wieku znajdowano opisy o istniejącej tu kaplicy chrześcijańskiej. Takie zabiegi stosowano powszechnie, żeby zatuszować haniebne miejsca kultów pogańskich. Jeszcze w XIII i XIV wieku zanim wniesiono kościół najpierw pojawiali się odpowiedni „specjaliści”, żeby dane miejsce z energii „odpromieniować”, a może raczej ukierunkować ją tak, żeby przepływała przez samą strefę sacrum, gdzie oprócz duchownego nie mógł przebywać nikt więcej. Można wysnuć wniosek, że Chrześcijanie szli z Poganami na pewien układ przekazania starej wiedzy, dzięki czemu duchowni w swoich kościołach mogliby czerpać nieograniczone korzyści. W zamian Poganie dostaliby przysłowiowy święty spokój. Czasy się zmieniły. Dziś nie ma tu ani zamku, ani kaplicy. Choć może tylko pozornie, bo nieformalnie spotykają się tutaj Tajne Stowarzyszenia. W swoich opisach Zamek Wieczorny związany jest z datą 23 czerwiec – przesilenia, najkrótszej nocy. W tym czasie dobrze zabrać ze sobą garść nasion paproci, żeby odnaleźć ukryty w zamku skarb. Dziś przezornie Leszek miał je przygotowane w swoim metalowym pudełeczku i obdzielił nas, żeby tego szczęścia doświadczyć. Zapiski z roku 1897 opisują, że zbocze pod Abendburgiem i cały grzbiet w dniu przesilenia rozświetlony jest blaskiem palonych ognisk. Więc może legenda o płonących piecach leśnych hut jest nieprawdziwa? Na swoją obronę mamy na szczęście inny czas. Ogniska miały płonąć podczas Nocy Sobótkowej, a hutnicze piece późnym latem i wczesną jesienią. Z drugiej strony obydwie daty są niebezpiecznie blisko siebie.
Ciemne warstwy chmur nie zdążyły spotkać się z horyzontem, dzięki czemu żegnały nas ostatnie promienie zachodzącego słońca. Wytworzyła się niesamowita atmosfera miejsca, a paleta kolorów na nieboskłonie dodała Abendburgowi mistycznej aury. Z jednym na pewno się zgodzę. Wchodząc na Abendburg – Zamek Wieczorny, wchodzisz do miejsca magicznego.
Dzisiejsze spotkanie jest izolacją od tego, co znajduje się poza murami Sanktuarium Askiburgionu. To rytuał w czasie którego przeżywam symboliczną metamorfozę wnętrza. Tak jak poczwarka wylęga się ze swego kokonu, tak dusza wychodzi z ciemności ku nowej osobie. Oddzielenie od dotychczasowego świata skłaniało mnie do głębszej refleksji nad wyobrażeniem śmierci i końca. Choć byliśmy tu we trzech, czuliśmy się pozostawieni w samotności, jedynie z kartką papieru i ołówkiem którym spisujemy swój filozoficzny testament. Leszek wyciągnął z plecaka ludzką czaszkę, kawałek chleba, wodę, pojemniczki z solą, siarką i rtęć. Marcin miał symbol koguta, kosy i klepsydrę. Artefakty te dostarczają nam wiele symboli związanych z metamorfozą i przemianą. Możemy tu mówić o alchemii duchowej lub filozoficznej. Na skalnej ścianie Abendburgu napisałem białą kredą akronim V.I.T.R.I.O.L., który jest starożytnym wezwaniem do analizy siebie samego. Oznacza powrót istoty ludzkiej do najintymniejszego jądra, zejście w głąb samego siebie, na dno własnej duszy, poszukiwanie jej najtajniejszej treści, aby znaleźć niepodzielne centrum, na którym można zbudować inną osobowość człowieka. Dopiero po takim zejściu i uśmierceniu profana możliwy jest dalszy ciąg procesu transmutacji, czyli duchowej przemiany. Pierwsza lekcja jakiej trzeba się nauczyć, to że nic nie jest z natury swej złe lub dobre. Jedynie ludzie, jak budowniczy, mogą czynić cokolwiek dobrym lub złym, w zależności, jak tego będą używać. Możemy rozumieć tę ideę, ale wiedza intelektualna jest tutaj niewystarczająca. Zatem musi być ponownie sprawdzona; "nie po to, aby wypełnić wazę, lecz by rozniecić ogień", jak pisał Montaigne.
Symbol Koguta oznajmia pojawienie się światła, budzi do życia uśpione siły, obwieszcza triumf światła nad ciemnościami. Jest związany z Hermesem, który ustanawia granice i pomaga nam je przekraczać. Umiejętność kojarzenia rzeczy przez wskazywanie ich cech szczególnych jest dowodem przejścia od wiedzy do doświadczenia.
Symbol Kosy. Narzędzie służące do zbiorów. Dopiero od XV w. kościotrup dzierży ją w dłoni. Śmierć triumfuje nad wszelką istotą żywą.
Sól, która może być pozyskiwana z morskiej wody jest substancją powstającą ze zderzenia żywiołów wody i ognia.
Siarka kojarzona jest ze słońcem. Alchemiści wierzyli, że ma się ona tak do ciała jak słońce do ziemi. Chodzi tu o proces duchowy. Symbolizuje moc płodzenia i przemiany. Może niszczyć albo dawać życie i energię. Tak zwane czarne słońce alchemistów ma moc oczyszczającą i odradzającą. Siarka w soli, jest symbolem słońca w ziemi.
Jak podaje jeden z traktatów alchemicznych: „W swoim działaniu siarka ma skłonność powracania do swojej pierwszej natury, w wyniku czego ciało staje się siarczyste i podatne na działanie ognia, który poprzez to może zniszczyć człowieka aż do jego pierwszej natury, urzeczywistniając, tym samym, cechę Słońca, jako narzędzia w fizjologicznym i psychologicznym dramacie powrotu do prima creatio czy do prima materia, czyli do śmierci, przez którą trzeba przejść, jeśli chce się odzyskać pierwotny stan prostych żywiołów i natura immaculata – stan istniejącego przedustawnie raju”.
Trzy podstawowe substancje alchemików sól, siarka i rtęć. Sól może być połączona z siarką, a rtęć z odparowaną mieszaniną pozostałych dwóch składników. To dopiero składa się na całość procesu przemiany, którego połączenie soli i siarki jest jedynie początkiem. Połączenie soli i siarki obrazuje dwoistość, życia i śmierci, światła i ciemności posilających i dopełniających się wzajemnie. Połączenie obu tych substancji symbolizuje Alchemiczne Dzieło – Złotodajną Przemianę.
Klepsydra jest zaproszeniem do refleksji nad odwracalnością czasu, bądź nieodwracalnym przemijaniem.
Chleb symbolizuje witalną transformację od tego co jest surowe do tego, co jest przygotowane. Woda z kolei przedstawia płodność.
Chleb i woda, symbolizują pożywienie profana do momentu, kiedy wkroczył na drogę oczyszczenia. Czerstwy chleb jest obrazem starzenia się i niemocy, zaś zamknięta w dzbanie woda obrazuje nieśmiertelną duszę w ciele – grobie, przypomina także o utajonym i niewypowiedzianym życiu zamkniętym w grocie osobowości, czekającym na ujawnienie.
Ta oczyszczająca podróż do wnętrza ukazuje dalszą drogę. Energia telluryczna przez nas przepływająca jest owocem sił przeciwstawnych. Możemy nazwać ją pewnym napięciem. Jeśli jest ono nadmierne, wówczas może być zabójcze. Ale tak samo i jego brak.
Wszyscy na co dzień doświadczamy podporządkowania i dostosowania do ogólnie przyjętych zasad współczesnego świata. Doświadczamy też chęci bycia wyjątkowym, chęci pozostania lub odejścia, wierzenia i wątpienia. Poprzez oczyszczenie wychodzimy z zaklętego kręgu sprzeczności między chaosem i porządkiem, między niepokojem i spokojem. Konflikty pomiędzy ludźmi mogą być postrzegane jako echa konfliktów wewnątrz osobowych, których doświadczamy. Jeśli rzeczywistość ma być postrzegana jako niejasna, jako proces zmian, od swych najprostszych manifestacji do najbardziej skomplikowanych i zróżnicowanych, to można do niej dotrzeć tylko przez słowa. Tak jak słowa tworzą obrazy, tak obrazy stają się elementami mitów, w których tkwią okruchy prawdy. Wiążą się one ze ścieżkami, które prowadzą od pragnienia do idei.
Hutnicy produkujący Rubinowe Szkło zostawili po sobie niezliczoną ilość znaków i symboli, które odkrywają przed nami tajemnicę Rubinowego Szkła w kontekście symbolicznym. Wszystko ma swoje ukryte znaczenie. Grzebiąc w kartach historii, nie trudno doszukać się kim był tajemniczy J.K. Jeżeli dalej nie wiecie, to postarajcie się dokonać odkrycia sami. Może dzięki temu będę zaczynem do własnych poszukiwań i przemyśleń. Hutnicy wskazali, tak jak Laboranci i Korzennicy produkując elixir vitae, Walonowie szukając najcenniejszego kruszcu, czy Alchemiści transmutujący metale w celu uzyskania kamienia filozoficznego. Wszyscy mają swoje ścieżki. Każdy podąża swoją. Czy to poprzez sny, wizje, nawiedzenia i inne przeżycia, to już nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Wędrując z Hirschbergu – Jeleniej Góry na Weisse Flins – Izerskie Garby i Abendburg – Wieczorny Zamek, czy od epoki Chronosa, który jest źródłem wszechrzeczy i budowniczym wszystkiego, do czasów obecnych, każdy z nas w głębi duszy tęskni za harmonijnym współżyciem z Naturą i jej szczodrością. Poprzez zanik czci dla ziemi na której żyjemy i z której czerpiemy, często zniekształcając bezpowrotnie krajobraz nas otaczający, grozi nam rychły upadek. Pytanie, czy nauczymy się od nowa rozumieć i będziemy potrafili w zupełności ten raj utracony odzyskać? Może Rischmann miał rację w swoim proroctwie, że zanim zapłonie ogień w hutach, szklane łzy jeszcze tysiąc lat w ziemi przeleżą. Po takim upadku, czasem bardzo trudno się podnieść.
Abendburg – Zamek Wieczorny jest miejscem, gdzie podróż tymi ścieżkami się zaczyna. Ordo ex Chao. Wracamy do domu. Wracamy jako Olbrzymy.
KONIEC
uran to przeżytek
OdpowiedzUsuńhttp://www.zimna-fuzja.pl/2011/03/katalizator-energii-faq/#6