[(c) Sorin Onisor]
Wiescholz
Rok 1615
Niektórzy bajają, że to wszystko zaczęło się w zamierzchłych czasach, gdy Śląskiem rządził dom Piastów. Takie tam bajanie. Tak jakby nie chcieli się przyznać do tego, że zaczęło się od pijaka z ich wsi. Wstydu narobił wielkiego, to fakt, ale trzeba dać świadectwo prawdzie. Bo to było tak. Zimą, przed wielką wojną, zwaną później trzydziestoletnią, grupa muzykantów z Polski wraz z tańczącym niedźwiedziem zawitała pod Góry Olbrzymie, a dokładnie do Seifershau. Zdarzenie to opisał, acz niedokładnie, Johannes Praetorius w swoim dziele Znane i nieznane historie o Rzepiórze, w rozdziale „Duch Gór pozwala, aby mu niedźwiedź tańczył”. Choć rozpisuje się tam, jak Rubezahl z Polaczkami wódkę popijał, to ani słowem nie wspomniał o Gottlobie Holzu, a są tacy co przysięgają, że to wtedy właśnie wszystko się zaczęło. Gottlob Holz, znany kopaniecki moczymorda, przyjął Polaków wraz z niedźwiedziem do siebie na kwaterę. Nikt inny nie chciał tego zrobić, gdyż mieszkańcy obawiali się barbarzyńców ze wschodu, co niewiele różnili się wyglądem od niedźwiedzia, którego za sobą ciągali. Gottlob Holz wydatki miał duże, bo pić za coś trzeba, dlatego skusił go widok srebrnych monet, które przed nim grajkowie położyli. Nie tylko dach nad głową im dawał, ale służył im, za opłatą oczywiście, jako przewodnik, trochę tłumacz, a przede wszystkim herold obwieszczający występy trupy po okolicznych wsiach. Na tę okoliczność Polaczkowie wymusili na nim zakładanie czerwonej filcowej czapki, aby przyciągał uwagę potencjalnych widzów. Jak on ich za to nienawidził! Czerwona czapka była przedmiotem drwin ze strony jego ziomków, a i tak wcześniej nie szczędzili mu oni kpin z powodu jego opilstwa. Ale przynajmniej było za co pić! Nigdy nie udało mu się zobaczyć, jak niedźwiedź tańczy, gdyż już po pierwszych taktach muzyki natychmiast upijał się do nieprzytomności. Muzykanci znajdowali go potem w jakiejś zaspie w niewielkiej odległości od karczmy, gdzie występowali. Nietrudno było go znaleźć, gdyż z zaspy wystawał albo czubek czerwonej czapki, albo dwa strzaskane mrozem pośladki, wyłaniające się z nie wiedzieć czemu zawsze zsuwających się portek. Najsilniejszy z Polaków łapał go wtedy za kołnierz kożucha i próbując utrzymać w pionie i mówił: – Wiesz, Holz? Jaja ci w końcu, głupku, zamarzną i odpadną! – Powtarzało się to codziennie. Zaspa. Czapa lub półdupki. Kołnierz. Próba pionowania. I stek wyzwisk, których nie godzi się przytaczać, a które zawsze poprzedzane były zdaniem: – Wiesz, Holz...? – Myśleli, że i tak ich nie słyszy. Ale on słyszał i nienawidził ich całym sercem, czego dowodem miało być głębokie beknięcie, wydobywające się z jego trzewi jako dowód sprzeciwu. Sam nie wiedział, od którego dnia wioskowe dzieciaki zaczęły uganiać się za nim po wsi wołając: – Wiesz Holz! Wieszholz! Wiescholz! – Brzmiało to w ich ustach śmiesznie, jakoś dziwacznie i niepokojąco. Jak on nie cierpiał tych wstrętnych bachorów! Kilka dni po wyjeździe muzykantów, którzy ruszyli przez Flinsberg i Liegnitz do Polski, złapał się na tym że goląc brzytwą swoją zapijaczoną gębę burknął sam do siebie: „Musisz z tym skończyć... Wiescholz!”, mając na myśli picie oczywiście. Gdy sam się usłyszał, znienawidził się okrutnie. Od tamtej pory nikt nie mówił inaczej do niego jak: „Polaczek”, „Niedźwiedź”, a najczęściej „Wiescholz”. A on, jakby na złość ziomkom, już nigdy nie rozstawał się z czerwoną czapką. Któregoś dnia w karczmie kolejny raz ktoś kpił z niego wołając: – Pokaż Wiescholz, jak niedźwiedź tańczy! Dostaniesz za to kufel piwa! – Wtedy to właśnie Gottlob Holz, znany moczymorda, zerwał się na równe nogi i wykrzyczał plując dookoła siebie: – Jak ja was wszystkich nienawidzę! – Wcisnął czerwoną czapkę na swój wiecznie pijany łeb, trzasnął drzwiami i tyle go widzieli. Ludziska gadali, że uciekł gdzieś do lasu hrabiego Schaffgotscha, zabierając ze sobą swoją jedyną kozę. Co o nim i kozie gadali, wstyd powtarzać! Jedni mówili, że zamieszkał gdzieś w pobliżu Placu Czarownic, inni, że w pobliżu Wilczych Płuczek, a jeszcze inni, że na Wieczornym Zamku. Ponoć żył jak zwierzę, niedźwiedź jakiś. Po wsiach gadali także, że przygruchał sobie jakąś sepleniącą babę z Łużyc i żył z nią całkiem nie tak, jak Bóg przykazał. Mnożyli się podobno jak króliki, a ich półdzikie dzieciaki biegały po lesie w czerwonych czapkach. Tak czy siak, baby wnuczętom mówiły: – Nie łaźcie same po lesie, bo tam Diabeł Ryfejski grasuje! Albo wpadniecie w łapy Wiescholzów! A wtedy marny wasz los...! – Tak to było.
A tu parę kontekstów:
http://nieregularnik-nieperiodyczny.blogspot.com/2009/12/plemie-wierzcholcow-karkonoskich-dowody.html
http://obserwatorium-karkonoskie.blogspot.com/2010/07/kultura-i-obyczaje-wierzcholcow_28.html
http://www.greiffenberger.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=18:wierzcholce-nieznane-kartki-ze-sowiaskiej-przeszoci-sudetow&catid=5:roda-polskojzyczne&Itemid=6
http://www.jelonka.com/?mod=news&scr=single&evt=init&article=24791
http://www.jelonka.com/news,single,init,article,28382
http://budniki.pl/?page_id=113
I fragmenty artykułu "Błądząc w krainie Wierzcholców" (aut. tejo) opublikowanego na Jelonka.com w grudniu 2009 r.:
Wytwór wyobraźni, mit, legenda, mistyfikacja, a może prawda: czy Karkonosze zamieszkiwał niemal nieznany do tej pory słowiański ród, o którym wyrywkowe wiadomości można znaleźć w różnych źródłach historycznych i literackich? (...)
[Jan Stolarczyk, długoletni redaktor naczelny Wydawnictwa Dolnośląskiego, poeta i literat] nawiązał do wycieczki po Karkonoszach, jaką odbył ze znanym poetą Tymoteuszem Karpowiczem w 2000 roku. Pojawił się wówczas wątek tajemniczego ludu, który miał w odległych czasach zamieszkiwać wyższe partie Karkonoszy.
Jan Stolarczyk przejrzał gruntownie piśmiennictwo ludzi pióra, którzy w XIX wieku dotarli do Kotliny Jeleniogórskiej. Wzmianki o wspomnianym ludzie Wierzcholców znalazł, między innymi, w liście Juliusza Słowackiego oraz w pismach Józefa Kraszewskiego. Mówca w długim wywodzie odwoływał się do kodów literackich i rzekomej numerologii w twórczości Kochanowskiego. Podkreślił, że nie jest profesjonalnym badaczem literatury, ale jego odkrycia stanowią poszlakę, że rzeczywiście lud Wierzcholców mógł istnieć.
Ivo Łaborewicz, kierownik oddziału jeleniogórskiego Archiwum Państwowego, poszperał w manuskryptach i starodrukach. Wzmianki o tajemniczym plemieniu (w zróżnicowanej pisowni, zbliżonej jednak do polskiego brzmienia „Wierzcholce”), znajdują się, między innymi, w pismach Geografa Bawarskiego i w czeskiej Kronice Dalimila.
Archeolog i historyk, a na co dzień dyrektor Muzeum Przyrodniczego Stanisław Firszt podkreślił, że tereny, na których rzekomo mieli zamieszkiwać Wierzcholcy, nie były nigdy eksplorowane archeologicznie w sposób kompleksowy. – Jednak przy okazji innych badań w nieco niższych rejonach gór, udało się znaleźć resztki zabudowy o nieokreślonym rodowodzie oraz fragmenty ceramiki – mówił Stanisław Firszt.
Wspomniał też o fragmentach murów, które przebiegają przez niektóre rejony Gór Izerskich. – Widać je na zdjęciach lotniczych, ale trudności z dostępem i brak środków uniemożliwiły dokładne przebadanie tych ziem. – Potrzeba by armii archeologów i potężnych pieniędzy, aby takie działania sfinansować – zaznaczył szef Muzeum Przyrodniczego.
Asa z rękawa wyciągnął Andrzej Więckowski. Odkurzył przetłumaczony 20 lat temu przez siebie fragment prozy nieznanego niemieckiego pisarza pochodzący z 1857 roku. Autor w niezwykle literackim języku pełnym wyszukanych obrazów i porównań, niemal poemacie prozą, opisuje swoją młodzieńczą wędrówkę w okolicach Kowar. Towarzyszy mu kolega. Obydwaj przemierzając górskie bezdroża napotykają na ukrytą w bezmiarze karkonoskich lasów wioskę tajemniczego ludu Wierzcholców. Na kartach opowiadania przedstawicielki tego plemienia śpiewają pieśni w swoim języku przypominającym brzmieniem mowę Słowian. Rzecz nie ma jednak końca, ponieważ manuskrypt jest tylko fragmentem całości. (...)
(http://www.jelonka.com/?mod=news&scr=single&evt=init&article=24791)
[(c) Sorin Onisor]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz