piątek, 20 lutego 2015

Leszek Różański, "Drzewo. Rok 1999", z cyklu "Opowieści ostateczne"

                                                                     

Drzewo
Rok 1999

Włodzimierz odłożył okulary spawalnicze. Obserwował przez nie częściowe zaćmienie słońca. „Piękne” - pomyślał i wrócił do codziennych obowiązków gospodarskich. Mieszkał wraz z matką w dużym domu, który często sam określał jako „poniemiecki”. Hodował krowy, uprawiał ziemniaki, miał kilka hektarów pól i łąk. Prowadził zwykłe pracowite, poukładane życie. Jedynym elementem, który wyróżniał jego gospodarstwo była rosnąca na podwórku ogromna stara lipa. Usadowiona ona była między domem mieszkalnym a stodołą. Wyglądała jak łącznik między oboma zabudowaniami. Swoimi konarami głaskała dach stodoły, jak również ocierała się o ścianę budynku, w którym mieszkał. Sąsiedzi mówili: „Zetnij to badziewie, bo ci się na łeb zwali!”. Patrzył wtedy na nich z politowaniem, i tylko kiwał głową. Dla niego to nie była jakaś tam zwykła stara lipa, ale kilkusetletnia „jego” stara lipa. A to nie to samo. Już przed obiema wojnami wydawano pocztówki z jej wizerunkiem. Już wtedy była chlubą Kopańca. Oceniano wtedy jej wiek na 300 lat. Pod jej gałęziami prowadziła droga na jego pola. Jej korzenie, jak macki ośmiornicy wciskały się w strukturę gleby. Do pnia przyczepiony był stary, sztachetowy płot. Wyglądał dosyć groteskowo, bo nie wiadomo, co od czego oddzielał. Na dodatek przy wielkości i majestatycznym wyglądzie drzewa, płot wyglądał trochę jak pasażer na gapę na transatlantyku. „Ściąć drzewo! Co za…”- nie kończył w myślach, bo lubił sąsiadów. Matka Włodzimierza opowiedziała mu kiedyś historię, jaką usłyszała od Niemców, z którymi przez jakiś czas mieszkała tuż po wojnie. Podobno w starym pniu drzewa jest ogromna dziura, którą można zobaczyć wspinając się na poziom pierwszych grubych konarów i patrząc w głąb wiekowego pnia. Podobno, wpadła do niej kiedyś mała dziewczynka o imieniu Erna. Wypadki się zdarzają. Problem polegał na tym, że nigdy jej nie odnaleziono. Przeszukano pień, a mógł się w nim zmieścić dorosły mężczyzna, i nic. Przepadła jak kamień w wodzie. Włodek nie traktował tej opowieści poważnie, ale kierowany ciekawością sprawdził pień drzewa. Ku jego zaskoczeniu, rzeczywiście w lipie znajdowała się ogromna dziura. Do jej wnętrza prowadziły metalowe klamry, służące za drabinkę. O tym mama nie mówiła. Pewnie nie wiedziała, bo niby skąd miała wiedzieć. Do dziury się nie zapuścił, bo aż tak ciekawy nie był. Przyjął do wiadomości, że istnieje i tyle. Przypomniał sobie o niej w momencie, gdy znalazł na strychu stary, przedwojenny „święty” obrazek, który przedstawiał Madonnę na drzewie. Gdy się przyjrzał dokładniej - na lipie. Dlaczego mama tego nie wyrzuciła, nie miał pojęcia. Wszystkie niemieckie pamiątki już dawno wylądowały w piecu. Gdy ją o to spytał, tylko wzruszyła ramionami. Zapytał znajomego księdza, o co chodzi z tą lipą i św. Maryją. Ksiądz ciężko westchnął i opowiedział mu o tym, że jeszcze w czasach przed Chrystusem lipę uważano za święte drzewo. Uważano, że omijają ją pioruny. Była drzewem miłości i życia rodzinnego. Chrześcijaństwo przypisało żeński charakter lipy Matce Boskiej. Stąd jej liczne kapliczki na tych drzewach. Niektórzy wierzyli, że Maria po prostu mieszkała w lipie. Lipa związana jest z płodnością, siłami witalnymi jak również ze śmiercią i przemijaniem. „O! Matko Boska!” - westchnął Włodzimierz, dla którego ten wywód był lekko zbyt naukowy. Teraz przyglądał się swojej lipie jeszcze bardziej uważnie. Aż w końcu postanowił się jeszcze raz na nią wdrapać. Zwłaszcza jak usłyszał z jej pnia… muzykę. Początkowo myślał, że jego matka znowu dała za głośno radio. W końcu była starszą osobą. Ale nie! Dźwięk wyraźnie dochodził z drzewa. Przypominał trochę brzmienie skrzypiec. „No nie!” - pomyślał i przystawił drabinę. Matowa czerń spróchniałego pnia kusiła i zachęcała. Nie bał się, sam nie wiedział dlaczego, gdy postawił stopę na metalowej klamrze. W dłoniach ściskał latarkę. Początkowo wszystko szło dobrze. Schodził w dół, a otwór na górze zmniejszał się. Przy kolejnej klamrze, której nie było, runął w dół. Miał wrażenie, że się dusi, że drzewo ściska go swoją drewnianą obręczą. Wpadł w panikę. Lecz to uczucie trwało tylko chwilę. Uspokoił się. Zawisł gdzieś w próchnie i zbutwiałych liściach. Nie czuł twardego podłoża pod nogami. Tak muszą się czuć astronauci w stanie nieważkości. Zapadła cisza. Przestał się miotać. I wisiał tak między niebem a podziemną otchłanią. Na języku czuł smak wnętrza ziemi. Czuł jej pulsowanie. Czuł jej życie. Mógłby przysiąc, że w tamtej chwili słyszał dźwięk budujących się kryształów. Ale równocześnie, fruwał gdzieś między liśćmi i napawał się delikatnym powiewem wiatru. Uświadomił sobie, że po prostu stał się drzewem. Próchno przyjemnie muskało go w twarz. Lipa tuliła go. Pień cichutko zatrzeszczał. 


   Włodek w skupieniu, metodycznie ostrzył łańcuch od piły motorowej. Siedział na ławce przed swoim domem. Panowała jesienna rześkość. Na podwórko wtoczył się Janek Szpak, zwany Grubym. Znany był z tego, że od lat wycinał swoje trzy drzewa na przykrótkiej miedzy i sprzedawał je we wsi. Wszyscy wiedzieli, że kradnie drewno. Mówili o nim pogardliwie „złodziej”, co nie przeszkadzało im kupować je u niego. „No wiesz… Dobra cena” - powiadali zawstydzeni. Gruby przyglądał się w milczeniu pracy gospodarza. Popatrzył na lipę i powiedział: „Spuściłbyś wreszcie tego kloca. Mam dobrego kupca”. Zderzył się z lodowatym, stalowym spojrzeniem Włodzimierza. „No to lecę! Mam sprawy… no wiesz…” - powiedział Gruby. Podczas zamykania furtki pośliznął się na opadłych mokrych, lipowych liściach i grzmotnął o ziemię. Aż zadudniło. Choć nie było wiatru resztki listowia zaszeleściły. Włodek uśmiechnął się. 

Zbiór "Opowieści ostateczme" do kupienia tutaj: http://adrem.jgora.pl/opowiesci/opowiesci-ostateczne


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz