poniedziałek, 23 stycznia 2012

Leszek Różański, z cyklu "Opowieści kopanieckie": Polana. Rok 1281


                                                                    Polana
                                                                  Rok 1281

Koń potknął się delikatnie na wystającym z ziemi korzeniu. Ocknęło to jeźdźca z rozmyślań.   Co on, Konrad de Erbiopolis, rycerz Zakonu Szpitalników św. Jana, robi na tym pustkowiu? Prawdziwi krzyżowcy walczą jeszcze na tej resztce Ziemi Świętej, która została w ich rękach. Jeszcze Akka się broni. A on zamiast walczyć z Saracenami robi przegląd ziemi, a właściwie dzikiej głuszy, którą zakon zakupił od księcia Bernarda. Nie pojmował intencji władz zakonnych. To, że zakon przyjął darowiznę od księcia w postaci ziem z ciepłymi żródłami w Callidus Fons, był jeszcze w stanie zrozumieć. Ale dokupowanie do tego jeszcze 100 łanów pustkowia w górach nie mieściło mu się w głowie. Jego bracia w Outremer potrzebują wsparcia, także finansowego, a zakon szasta pieniędzmi. Był wściekły. Na dodatek komtur polecił mu zrobienie rekonesansu, aby sprawdzić co tak naprawdę kupili. Opowieści  o tym, że zakon wzbogaci się na wydobyciu kruszców, które podobno tutaj występują, wytrącały Konrada z równowagi. Nie po to został krzyżowcem, by teraz zajmować się ryciem w ziemi jak jakaś dzika świnia. Jechał więc przez ten posępny las. Prowadził go miejscowy kmieć, który podobno uchodził za bystrego i znającego teren, ale Konrad odnosił wrażenie, że to kompletny głupek. Już dłuższą chwilę jechali wzdłuż strumienia o nazwie Plessena, gdy krzyżowiec zauważył ledwo widoczną ścieżkę odbijającą w prawo, i wspinającą się ostro po zboczu. „Cóż to za góra?”- zapytał swojego przewodnika, który truchtem biegł obok konia. Chłop, wyraźnie zmieszany, odparł : „To... Mglista Góra, panie.”. Konrad  skierował konia na ścieżkę. „Lepiej tam nie jedźmy!” - zawołał lekko wystraszony kmieć. „Dlaczego?” - zapytał krzyżowiec. „Bo... bo... to zła góra jest!” - odparł, a wyglądał jakby wzrokiem chciał wywiercić dziurę w ziemi, aby wydobyć znajdujące się tam skarby. „Pleciesz!” - zawołał joannita i spiął konia, kierując go pod górę. Po chwili musiał z niego zsiąść, gdyż zarośla i strome zbocze uniemożliwiały jazdę. Za sobą słyszał sapanie kmiecia. Już zaczął żałować, że ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem, gdy zobaczył prześwity między drzewami. To oznaczało, że są blisko szczytu. Przed ich oczyma rozpościerała się dosyć rozległa, jasna, polana. Na jej środku rósł, na wpół spróchniały dąb, którego połamane konary leżały bezładnie dokoła. Na jednym z nich siedziała jakaś starucha. Prowadząc konia za uzdę podeszli bliżej. Dopiero teraz, Konrad, zauważył, że oprócz konarów na polanie leżały porozrzucane zmurszałe belki. Musiała tu kiedyś stać jakąś drewniana budowla. „Co to za miejsce?” - zapytał joannita kmiotka. Chłop sprawiał wrażenie, że jedynym jego marzeniem, w tej chwili jest, aby ziemia rozstąpiła mu się pod stopami. „To jest... a raczej była... święta góra. Przychodzą... przychodzili, chciałem rzec, tutaj ludzie od niepamiętnych czasów, aby czcić swoich... bogów, którym przynoszą... przynosili… różne dary” - jąkał się niemiłosiernie chłop. „Bogów!?”- wykrzyknął krzyżowiec i czuł jak krew szybciej zaczęła pulsować w  mu żyłach. „No, tak... bo jest Biełoboh i Czerneboh...” - próbował ciągnąć dalej kmieć. „Milcz!” - syknął Konrad patrząc na niego, jak na Saracena, który nagle wyskoczył z pod ziemi. „Milcz!” - powtórzył, a jego głos nie wróżył nic dobrego. Chłop, stał czerwony na twarzy i gapił się na czubki swoich starych ciżem, jakby zobaczył je pierwszy raz w życiu. Joannita przywiązał konia do krzaka i ruszył w stronę staruchy żegnając się znakiem krzyża. Nie mógł uwierzyć! Cóż to za pogański kraj?! Stanął przed kobietą. Zauważył, że wokół pnia dębu leżały potłuczone naczynia, jakieś zawiniątka, a na gałęziach drzewa wisiały paski białego lnu. Korzenie oblane były czymś, co wyglądało jak stary tłuszcz. „A jednak to prawda!” - pomyślał, a gniew ucisnął mu czaszkę. „Kim jesteś, wiedźmo? I kto jest twoim Bogiem?” - zapytał szturchając ją czubkiem miecza w pierś. Popatrzyła na niego swoimi małymi oczkami, które otoczone były morzem zmarszczek. Nie widać w nich było lęku. „A twoim?” - opowiedziała pytaniem na pytanie. Pochylił się nad nią trzymając w dłoni cynowy krzyżyk, który wisiał mu na piersi. „Jesus Chrystus, Zbawiciel!” - wycedził przez zęby. „A On jest biały czy czarny?” - zapytała spokojnie. Joannita rozdziawił gębę ze zdumienia, a ostrze miecza opadło na ziemię. „Biały, czy czarny...? Cóż  za niedorzeczne pytanie! Wiedźma chyba postradała rozum” - pomyślał. Starucha popatrzyła na krzyżyk, który wciąż ściskał w ręce, później w jego oczy i po dłuższej chwili milczenia rzekła: „Bóg, w którego wierzysz jest biały, ale ty służysz czarnemu”. Tego było dla krzyżowca zbyt wiele! Pchnął kobietę mieczem prosto w serce. Jej ciało osunęło się cicho na trawę. Znad pnia, na którym siedziała, wystawały tylko małe brudne stopy. Przerażony  kmieć obserwował całe zajście stojąc przy wierzchowcu. „Wracamy!” - wykrzyknął Konrad w jego stronę. Zabijanie nie było dla niego pierwszyzną. Zdał relację komturowi. Po tygodniu wrócił na Wiedźmową Polanę, jak sam nazwał to miejsce. Z trudem zebrał garstkę wystraszonych chłopów. Musiał im grozić, aby w końcu zgodzili się z nim pójść. Kazał im zabrać niezbędne narzędzia. Gdy dotarli na polanę, zaczęło lać. Ciała wiedźmy nie znaleźli. Choć dąb był spróchniały jego ścięcie zajęło sporo czasu. Deszcz się nasilał. W potokach wody i błocie ustawił przy pomocy kmieci na środku polany drewniany krzyż zbity na miejscu z grubych konarów. Przemoczony i zziębnięty powrócił do swojego claustrum. Po trzech dniach, choć nie czuł się najlepiej, pojechał już sam zobaczyć, czy krzyż stoi na miejscu. Stał. Ale już z daleka widać było, że coś jest nie tak. U jego podnóża stały małe gliniane naczyńka, widać było na ziemi rozsypane zboże i proso. Do krótszego, poprzecznego ramienia, przywiązane były białe lniane wstążki. „Mój Boże!” - wyszeptał Konrad de Erbiopolis z Wurzburga padając na kolana przed krzyżem. Odjeżdżając potłukł stopą naczynia, chciał także pozrywać białe wstążki, ale nie miał już siły. Czuł, że ma gorączkę.
Śniło mu się, że wyprowadza mieszkańców oblężonej Akki do portu. W pośpiechu wsiadają na statki i odpływają na spokojne ciepłe morze. W oddali było słychać odgłosy walki, która toczyła się w mieście. Okrzyki przerażenia odbijały się od ścian kościołów. Konrad stojąc przy burcie spoglądał na oddalającą się Ziemię Świętą. Najcudowniejsze miejsce na świecie. Łzy popłynęły mu po policzkach. Obudził się. Otworzył oczy. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Leżał na posłaniu w swojej celi. Nad nim stało kilku braci zakonnych. Na stole paliła się świeca. „Nie dożyje świtu! Niech Bóg ma go w swojej opiece” - usłyszał szept medyka. Zanim powrócił na  żaglowiec płynący po błękitnym morzu, jego uwagę przykuł jego własny płaszcz leżący na ławie. Czarny płaszcz. Na którym połyskiwał w blasku świecy biały krzyż. Joannita westchnął głęboko i wystawił twarz na  śródziemnomorską bryzę.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Leszek Różański, "Opowieści kopanieckie: Drzewo. Rok 1999"


Mam wielką przyjemność zaprezentować najnowszą z "Opowieści kopanieckich" Leszka Różańskiego: "Drzewo. Rok 1999".




                                                                     Drzewo
Rok 1999
Włodzimierz odłożył okulary spawalnicze. Obserwował przez nie częściowe zaćmienie słońca. „Piękne” - pomyślał i wrócił do codziennych obowiązków gospodarskich. Mieszkał wraz z matką w dużym domu, który często sam określał jako „poniemiecki”. Hodował krowy, uprawiał ziemniaki, miał kilka hektarów pól i łąk. Prowadził zwykłe pracowite, poukładane życie. Jedynym elementem, który wyróżniał jego gospodarstwo była rosnąca na podwórku ogromna stara lipa. Usadowiona ona była między domem mieszkalnym a stodołą. Wyglądała jak łącznik między oboma zabudowaniami. Swoimi konarami głaskała dach stodoły, jak również ocierała się o ścianę budynku, w którym mieszkał. Sąsiedzi mówili: „Zetnij to badziewie, bo ci się na łeb zwali!”. Patrzył wtedy na nich z politowaniem, i tylko kiwał głową. Dla niego to nie była jakaś tam zwykła stara lipa, ale kilkusetletnia „jego” stara lipa. A to nie to samo. Już przed obiema wojnami wydawano pocztówki z jej wizerunkiem. Już wtedy była chlubą Kopańca. Oceniano wtedy jej wiek na 300 lat. Pod jej gałęziami prowadziła droga na jego pola. Jej korzenie, jak macki ośmiornicy wciskały się w strukturę gleby. Do pnia przyczepiony był stary, sztachetowy płot. Wyglądał dosyć groteskowo, bo nie wiadomo, co od czego oddzielał. Na dodatek przy wielkości i majestatycznym wyglądzie drzewa, płot wyglądał trochę jak pasażer na gapę na transatlantyku. „Ściąć drzewo! Co za…” - nie kończył w myślach, bo lubił sąsiadów. Matka Włodzimierza opowiedziała mu kiedyś historię, jaką usłyszała od Niemców, z którymi przez jakiś czas mieszkała tuż po wojnie. Podobno w starym pniu drzewa jest ogromna dziura, którą można zobaczyć wspinając się na poziom pierwszych grubych konarów i patrząc w głąb wiekowego pnia. Podobno wpadła do niej kiedyś mała dziewczynka o imieniu Erna. Wypadki się zdarzają. Problem polegał na tym, że nigdy jej nie odnaleziono. Przeszukano pień, a mógł się w nim zmieścić dorosły mężczyzna, i nic. Przepadła jak kamień w wodzie. Włodek nie traktował tej opowieści poważnie, ale kierowany ciekawością sprawdził pień drzewa. Ku jego zaskoczeniu rzeczywiście w lipie znajdowała się ogromna dziura. Do jej wnętrza prowadziły metalowe klamry służące za drabinkę. O tym mama nie mówiła. Pewnie nie wiedziała, bo niby skąd miała wiedzieć. Do dziury się nie zapuścił, bo aż tak ciekawy nie był. Przyjął do wiadomości, że istnieje i tyle. Przypomniał sobie o niej w momencie, gdy znalazł na strychu stary przedwojenny „święty” obrazek, który przedstawiał Madonnę na drzewie. Gdy się przyjrzał dokładniej... na lipie. Dlaczego mama tego nie wyrzuciła, nie miał pojęcia. Wszystkie niemieckie „pamiątki” już dawno wylądowały w piecu. Gdy ją o to spytał, tylko wzruszyła ramionami. Zapytał znajomego księdza, o co chodzi z tą lipą i Świętą Maryją. Ksiądz ciężko westchnął i opowiedział mu o tym, że jeszcze w czasach przed Chrystusem lipę uważano za święte drzewo. Uważano, że omijają ją pioruny. Była drzewem miłości i życia rodzinnego. Chrześcijaństwo przypisało żeński charakter lipy Matce Boskiej. Stąd jej liczne kapliczki na tych drzewach. Niektórzy wierzyli, że Maria po prostu mieszkała w lipie. Lipa związana jest z płodnością, siłami witalnymi jak również ze śmiercią i przemijaniem. „O Matko Boska!” - westchnął Włodzimierz, dla którego ten wywód był lekko zbyt naukowy. Teraz przyglądał się swojej lipie jeszcze bardziej uważnie. Aż w końcu postanowił się jeszcze raz na nią wdrapać. Zwłaszcza, gdy usłyszał z jej pnia muzykę! Początkowo myślał, że jego matka znowu włączyła za głośno radio. W końcu była starszą osobą. Ale nie. Dźwięk wyraźnie dochodził z drzewa. Przypominał trochę brzmienie skrzypiec. „No nie!” - pomyślał i przystawił drabinę. Matowa czerń spróchniałego pnia kusiła i zachęcała. Nie bał się, sam nie wiedział, dlaczego, gdy postawił stopę na metalowej klamrze. W dłoniach ściskał latarkę. Początkowo wszystko szło dobrze. Schodził w dół, a otwór na górze zmniejszał się. Przy kolejnej klamrze, której nie było, runął w dół. Miał wrażenie, że się dusi, że drzewo ściska go swoją drewnianą obręczą. Wpadł w panikę. Lecz to uczucie trwało tylko chwilę. Uspokoił się. Zawisł gdzieś w próchnie i zbutwiałych liściach. Nie czuł twardego podłoża pod nogami. Tak muszą się czuć astronauci w stanie nieważkości. Zapadła cisza. Przestał się miotać. I wisiał tak między niebem a podziemną otchłanią. Na języku czuł smak wnętrza ziemi. Czuł jej pulsowanie. Czuł jej życie. Mógłby przysiąc, że w tamtej chwili słyszał dźwięk budujących się kryształów. Ale równocześnie fruwał gdzieś między liśćmi i napawał się delikatnym powiewem wiatru. Uświadomił sobie, że po prostu stał się drzewem. Próchno przyjemnie muskało go w twarz. Lipa tuliła go. Pień cichutko zatrzeszczał.   
Włodek w skupieniu, metodycznie ostrzył łańcuch od piły motorowej. Siedział na ławce przed swoim domem. Panowała jesienna rześkość. Na podwórko wtoczył się Janek Szpak, zwany Grubym. Znany był z tego, że od lat wycinał swoje trzy drzewa na przykrótkiej miedzy i sprzedawał we wsi. Wszyscy wiedzieli, że kradnie drewno. Mówili o nim pogardliwie „złodziej”, co nie przeszkadzało im kupować u niego. „No wiesz… Dobra cena” - powiadali zawstydzeni. Gruby przyglądał się w milczeniu pracy gospodarza. Popatrzył na lipę i powiedział: „Spuściłbyś wreszcie tego kloca. Mam dobrego kupca.” Zderzył się z lodowatym, stalowym spojrzeniem Włodzimierza. „No to lecę! Mam sprawy… no wiesz…” - powiedział Gruby. Podczas zamykania furtki pośliznął się na opadłych mokrych, lipowych liściach i grzmotnął o ziemię. Aż zadudniło. Choć nie było wiatru, resztki listowia zaszeleściły. Włodek uśmiechnął się.