sobota, 22 sierpnia 2015

Henryk Waniek, "Jak Johannes Kepler, jadąc do Żagania na Śląsku, zahaczył o księżyc" (fragment)

Dzięki uprzejmości Henryka Wańka mamy przyjemność zaprezentować fragment jego najnowszej powieści, Jak Johannes Kepler, jadąc do Żagania na Śląsku, zahaczył o księżyc.

Henryk Waniek (ur. 1942), autor około 20 książek, m.in: Hermes w Górach Śląskich, Inny Hermes, Opis podróży mistycznej z Oświęcimia do Zgorzelca 1257-1957, Pitagoras na trawie, Finis Silesiae, Dziady Berlińskie, Inny Hermes, Wyprzedaż Duchów, Sprawa Hermesa.
Nagrodzony: Kulturpreis Schlesien des Landes Niedersachsen (1999), Nagroda Klubu Księgarzy Warszawskich (1994), Nagroda Fundacji im. Andrzeja Kijowskiego za twórczość eseistyczną (1996), Nagroda Fundacji Kultury (2003).




"W przeciwieństwie do skał w okolicy, ten kamień był owalny, jakby umyślnie toczony. Miał on ciekawą legendę, którą chciałem Keplerowi przedstawić. Przygotowałem już kilka zdań w naszym odważnym języku i rzekłem najzwyczajniej:
– Panie Gelber. Gdyby pan pół tysiąca lat temu stał dokładnie w tym miejscu, to byłby zabity. Całkowicie martwy i zupełnie nieżywy. Ganclich tod.
Jego zlęknione spojrzenie powiedziało mi, że wszystko zrozumiał, ale chyba na opak. Puścił mnie, wysunął obie dłonie przed siebie, jakby się osłaniał przed bliską tragedią. Może pomyślał, że to pogański kamień ofiarny, na którym go zamierzam uśmiercić? W każdym razie, był na to w pełni gotowy. Może się i nawet przeżegnał. Mylił się, oczywiście.
– Nie ma się czego bać. Najn, najn, kajne angst.
Ale tym tylko pogłębiłem jego strach. Już chyba nie wątpił, że w ten piękny, słoneczny dzień, chcę zarżnąć go na tym kamieniu, na którym od pięciuset lat z niejednym astronomem robiło się definitywne kaput. Drżał i rozglądał się w poszukiwaniu ratunku.



– Panie Kefler – mówiłem – saj sztile unt zicher. Ten kamień der sztajn przyleciał z nieba, hinter den himel, file jare curik, on spadł fon den himel, na ziemia di erde falen, bum! Fersztejn? Ajn himelsztajn, meteoritus zo genant. Kometa!
Dopiero to bum, kometa, himelsztajn i moja pantomima, rozjaśniły mu z wolna w łepetynie. Powoli przestawał widzieć we mnie mordercę, wypogodził się i nawet zaczął pogwizdywać. Zo grose himelsztajn, unmygliś. Pół tysiąca lat temu! Niesłychane! Unglaubliś! Poklepał z ufnością litą powierzchnię skały. Di sztajn dobra. Kamień gut. Kamień spokojna.
Wolny od widma grożącej mu śmierci, Kepler zdawał się mieć nadzieję na dalsze szczegóły. Nie musiał nalegać. Tego nigdy nie odmawiam, a nawet powtarzając wielokrotnie, potrafiłem dość biegle wyrazić to po niemiecku:
– Niegdyś w te strony, zamieszkałe przez ludzkie i diabelskie potwory, zabłądził mój odległy dziad, uciekając przed żołnierzami króla Karola Wielkiego. Ścigali go z powodu skarbu, jaki miał posiadać. Został osaczony i już go niemal pojmali, gdy wśród ciemności spadł z nieba głaz, który zabił jednych prześladowców, a innych zmusił do ucieczki. Tak uratowany, pozostał tutaj i zbudował dom w miejscu szczęśliwie wskazanym mu przez samo niebo. Nazywał się Pan Jan. Wzrostem olbrzyma, nadludzką odwagą i dużą ilością złota budził res­pekt. Unieśmiertelniła go legenda Jana, którego duch do dzisiaj łazi po tych górach. Powiada się, że siłę i odwagę czerpał wprost z tego kamienia, choć sądzę, że kamień nic tu nie ma do rzeczy. Na jego cześć osadnicy, których sprowadził, swoją wieś nazwali Sztajne. To za tamtą górą.
Wierzył, czy nie wierzył, było mi obojętne, Mówiłem dalej:
– Z czasem wokół tej skały zaczęły mieć miejsce cuda. Ślepym przywracała widzenie, głuchym słyszenie, a chromym odrastały brakujące członki. Przeto zaczęli ją oblegać paralitycy i hydrofoby. Ściągali zewsząd w takiej ilości, że zrobiło się nieprzyjemnie. Aż dziad najął fałszywego ślepca, aby odzyskał wzrok pod lipą, co rosła gdzie indziej. Skończyły się pielgrzymki do kamienia, a kult się przeniósł na lipę. Gdy zaś uschła, z jej drewna ktoś wystrugał figurę Marii Dziewicy i umieścił w kościele. I odtąd tam działy się miracula. W każdym razie, kamień utracił swą cudowność i po śmierci Jana nasz ród zaczął doświadczać kłopotów, co z biegiem czasu stało się tradycją.
Tak mu to przedstawiłem w najczystszym, na jakie mnie stać, austriackim gadaniu. Osobiście nie wątpiłem w pochodzenie kamienia, ale potwierdzenie ze strony uczonego męża, za jakiego miałem Keplera, też się dla mnie liczyło. Bo czy to możliwe, że w niebie, jak i na ziemi, istnieją kamienie? Kiwał głową. Ależ naturalnie. Na pewno. Zicher!
– Niebo jest pełne kamieni – zapewniał. – Dużo kamienia. Sama kamień."


 [Henryk Waniek, Jak Johannes Kepler, jadąc do Żagania na Śląsku, zahaczył o księżyc, Silesia Progress, Opole 2015]


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz